piątek, 15 lipca 2016

Tak wiele robię, a nic nie jest zrobione :-)


Znacie to uczucie, gdy po przespanej nocy budzicie się rano pełne energii i planów na nowy dzień? Ja też nie. Co do planów może bym polemizowała, chociaż najczęściej obowiązki wykonuję na spontanie i wtedy, kiedy mam możliwość, czas, ale nie koniecznie ochotę. Nie pamiętam już jak to jest być wyspanym, rześkim i elastycznym z samego rana. Jedynie mocna dawka kofeiny lub adrenalina po ujrzeniu Myszka na skraju naszego łóżka, przywracają mnie do życia. Obym nigdy nie uległa modzie na poranne selfi bez makeupu w wygniecionej pościeli, bo wyglądam wtedy jak szyba przez okno, podobna zupełnie do nikogo, a już na pewno nie do samej siebie.

Po porannym rytuale zmartwychwstania pora na powolną realizację życia. Najpierw potrzeby Orzeszka. Śniadanie zazwyczaj w najprostszej i najbardziej leniwej formie, czyli kaszka z butli. Nie porywam się na nic bardziej wymyślnego, bo na nieświadomce jeszcze chatę spalę (niestety kilka garów już zakończyło swój żywot w ten sposób, więc wolę nie ryzykować z samego rana). Bezpiecznie czuję się w kuchni dopiero w porze drugiego śniadania. Później zabawy, które trochę rozruszają moje nie najnowsze kości. W trakcie „gimnastyki” ze Stasiem (daj piłeczkę mamię i brawo brawo) opracowuję ambitny plan dnia, jeśli nie określiłam go dzień wcześniej, z czego zazwyczaj realizuję może 1/10. Dzieje się tak nie z powodu lenistwa czy braku chęci, tylko dzięki mojemu Myszkowi, który jak na złość zmienia sobie system drzemek. Jak już kiedyś wspomniałam, matki nie mogą się przyzwyczajać do dobrobytu, jakim jest regularny cykl dnia dziecka. Nic nie jest na stałe, a jeśli myślisz, że zegar biologiczny Twojego malucha działa jak szwajcarski mechanizm, to szybko zrozumiesz, jak wiele jest w nim niedokręconych śrubek.

Kiedy Stanley zalicza pierwszą przedpołudniową drzemkę, zaczynam wyścig z czasem. Choć sama ledwo żyję i nie czuję się na siłach, żeby realizować cokolwiek, to głos rozsądku krzyczy „samo się nie zrobi”. Zanim wyjdę z domu muszę doprowadzić się do stanu, który nie będzie przyciągał współczujących spojrzeń przechodniów. To trochę trwa., chociaż robię konieczne minimum... Później ogarniam sprawy w necie, które powoli stają się moimi obowiązkami (nie narzekam, sama tego chciałam). Jedną nogą wkraczam do kuchni, żeby przygotować warzywa na obiad i co nieco na drugie śniadanie. Kot stęka i domaga się żarcia, tym samym działa mi na nerwy, bo wybredna z niego menda... Raz opałaszuje pełną michę taniej karmy, a później nie ruszy tej, co zapłaciłam jak za złoto. Żal wyrzucać. Leży i śmierdzi, aż w końcu zrozumiem, że jeśli nie porwie jej nurt klozetu, to zatruje mi powietrze w mieszkaniu. W międzyczasie wypakuję zmywarkę, umyję łazienkę, nastawię pranie, odkurzę mieszkanie, jeśli nie zrobiłam tego w trakcie porannej zabawy (Staś uwielbia ścigać odkurzacz), albo po prostu zrobię to po raz drugi. A tak swoją drogą... Sądzę, że dbam o porządek i utrzymuję przestrzeń wokół siebie w ogólnym ładzie i czystości, jednak zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś mi nie rozsypuje po mieszkaniu syfu z worka odkurzacza, wtedy, kiedy nie patrzę. Czasami ile razy bym nie odkurzyła, to zawsze natknę się na sierść, paprochy i inne farfocle. No szlag mnie momentami trafia! Rozumiem, że sierściuch linieje, ale przecież nie gubi całego futra w ciągu jednego dnia! Więc skąd się biorą te tumany sierści, które wciągam odkurzaczem dzień w dzień i to po kilka razy?! Syzyfowa praca, ale sama się nie zrobi. Uroki posiadania pupila. Lepiej z nim niż bez niego.

Po drzemce czas na drugie śniadanie, trochę relaksu i spacerek albo fitness. Czas leci. Po powrocie zabawa i druga drzemka. Czyżby chwila dla mnie...? W marzeniach może tak, bo przecież prasowanie czeka. Wypadałoby też obiad ugotować i męża dokarmić po powrocie z pracy (choć ani trochę nie wygląda na niedożywionego). Może w końcu sama coś zjem. Odpalam kompa, ogarniam maile. Naszła mnie chwila weny, więc warto iść za ciosem. Piszę. Niania szumi. Cholera, Myszek się budzi?! Już?! Przecież nic nie zdążyłam zrobić! Na szczęście fałszywy alarm... Piszę dalej. Kiedy skończę mam chwilę dla siebie. Prasowanie poczeka na lepszy czas. Upchnę je tam, gdzie wzrok nie sięga, bo czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Zmobilizuję się bardziej, kiedy nie będę miała w co się ubrać albo mąż zacznie coś sugerować. Obiad się zrobi.

Po drugiej drzemce czas na jedzonko Stasia i spacer albo zabawa. Nastaje wieczór i zbawienie w postaci taty. Wtedy mogę zrobić coś, co powinnam wykonać już dawno temu. Biorę się w końcu do roboty, jeśli z jakiegoś powodu sumienie mnie po nocach gryzie albo daję sobie spokój i w końcu delektuję się chwilą, która jest naprawdę tylko dla mnie. Przepierdzielam czas na głupoty: pudelek, statusy na fejsie, jakiś durny program w tv. Wieczorem i tak na nic ambitniejszego nie starcza już sił. Gdy wybija godzina 20.00 razem z mężem siedzimy jak na szpilkach w oczekiwaniu na pierwsze potarcie oczek przez Myszka. To znak, że czas na kąpiel, kaszkę i lulu. Oby usypianie poszło bezboleśnie i szybko. Czasem się udaje, a czasem trwa wieczność, pomimo że Misio przelewa się na rękach jak przez sito. Kiedy jest ten gorszy wieczór wychodzę z jego sypialni w tak samo marnym stanie, w jakim rano się budzę. Jeśli wszystko idzie po mojej myśli mam jeszcze dwie godziny wolnego i w końcu czas dla nas dwoje. Dwoje dorosłych ;)

Są dni, kiedy wyruszamy ze Stasiem w świat, pakuję torbę pieluchową po same brzegi artykułami higienicznymi, jedzeniem, zabawkami, ubraniami i wszystkimi innymi niezbędnymi rzeczami, czyli wynoszę połowę chałupy. Zabieram go na place zabaw, do różnych parków, galerii handlowych czy do dziadków na wieś. Logiczne, że w domu mnie nie ma i niczego nie zrobię, ale za to plan na dobrą zabawę odhaczam jako „zrealizowany”. Czasami wyrzuty sumienia z powodu porzucenia domowych obowiązków na rzecz przyjemniejszych zajęć mnie zjadają, ale przecież nie robię tego wyłącznie dla swojej przyjemności. Robię to przede wszystkim dla Stanley'a.

Idealną puentą tego posta będzie paradoks: tak wiele robię, a nic nie jest zrobione (znalezione w necie). O dziwo jakoś to wszystko się kręci i funkcjonuje. Chata nie zarasta kurzem, kot żyje i nie wygląda na wygłodzonego, mąż nadal wraca do domu po pracy, Stasio jak zwykle zadowolony z życia, a ja, jak co dzień zawalona robotą po uszy, jakoś ogarniam ten cały grajdołek, bo najczęściej kieruję się zasadą: najpierw przyjemności, a później obowiązki. Skoro mogę sobie na to pozwolić, to czemu nie!? :-)

wtorek, 12 lipca 2016

Mi, matce tylko jednego dziecka, nie wolno myśleć i tym bardziej pisać o macierzyństwie.


Nie mam prawa do własnego zdania. Nie powinnam nikomu mówić jak ma żyć, jak wychowywać dzieci, nie powinnam zwrócić nikomu uwagi i reagować na sytuacje, które tego wymagają. Nic nie wiem o życiu i o opiece nad dziećmi. Jestem matką tylko jednego potomka, a zachowuję się jak chodząca encyklopedia pedagogiki. Kto w ogóle dał mi komputer do rąk i dostęp do internetu?! :-)

„Nadgorliwe matki” - post opublikowany w ostatnim czasie na moim blogu – wywołał wielkie poruszenie. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu pojawiło się kilka zupełnie skrajnych komentarzy matek o różnych poglądach. Oberwało się i mi :)

Bardzo cenię taką dyskusję, jednak wolałabym, aby każdy zarzut był poparty jakimś mądrym argumentem. Pisząc bloga mam świadomość narażenia się opinii publicznej i krytyki. Nigdy jednak nie sądziłam, że ktokolwiek zechciałby odebrać mi prawo do pisemnego i publicznego wypowiadania się na moim blogu. Czerpię z tego wiele przyjemności, poruszam (tak sądzę) ciekawe tematy i nie ukrywam własnych problemów związanych z wychowywaniem dziecka. Chcę inspirować inne kobiety i zmusić do chwili refleksji. Czasem jestem dowodem na to, że matka to też człowiek, ma prawo do gorszych dni, złości i frustracji. Nie sądziłam, że ilość dzieci w jakikolwiek sposób klasyfikuje mnie jako matkę, a już na pewno nie sądziłam, że dyskwalifikuje mnie w posiadaniu własnych przemyśleń i „opatentowanych” rozwiązań wychowawczych. Na pewno ilość obowiązków, problemów i sposoby organizacji czasu i przestrzeni różnią wielodzietne matki od tych jednopotomkowych, ale przecież trud macierzyństwa, nieprzespane noce i wszystko inne, co wiąże się z urodzeniem i wychowywaniem dziecka, jest tej samej wagi dla każdej kobiety.

Zdecydowałam się na pisanie bloga z osobistej potrzeby (pisałam o tym w jednym z pierwszych postów). To moja pasja, zmusza mózg do pracy i zachęca do czytania treści o różnorodnej tematyce nawet wtedy, gdy starcza siły jedynie na wtulenie głowy w poduszkę. Tak jak czytelnik sięga po książkę na półce w księgarni i decyduje się na jej zakup lub odłożenie z powrotem, tak samo trafia w sieci na przeróżne wpisy i blogi. Ma zatem możliwość wyboru – czyta lub nie. Nie rozumiem celu, dla którego nie mogłabym według niektórych wyrażać swojej opinii. Nie uważam się za eksperta w jakiejkolwiek dziedzinie, więc nie zamierzam nikogo pouczać. Jedyne rady jakie mogłabym udzielić dotyczą tych rozwiązań, które sprawdziły się u mnie, nie twierdzę jednak, że są to jedyne i najwłaściwsze metody. Uwielbiam sarkazm. Nie zawsze to co piszę czytelnik powinien brać na serio. Trochę luzu nikomu nie zaszkodzi. ;)

Na koniec krótko i na temat: tak, jestem mamą jednego dziecka, które ma tylko 10 m-cy. Nie mam wielkiego doświadczenia, nie jestem weteranką macierzyńską. Nie wiem jak to jest wysyłać dzieci do przedszkola i odrabiać z nimi lekcje po szkole. Moje dziecko nawet nie mówi, więc nie mogę opisać śmiesznych dialogów, które wrzucają na swoje funpage znane blogerki. Wiele trudów i przyjemności jeszcze przede mną. Ale moje życie, wbrew opiniom tych, którzy mają niewiele do powiedzenia, to coś więcej niż tylko nocne pobudki, karmienie kaszką i zmiany pieluch. Przede wszystkim jest wypełnione miłością, troskami, radością i codziennymi obowiązkami. Piszę tego bloga z samych pozytywnych pobudek (choć macierzyństwo potrafi dać w kość) i chciałabym, żeby tak samo pozytywnie był odbierany. :)



sobota, 9 lipca 2016

(Nie)pomocni rodzice


Niedawno trafiłam na ciekawy artykuł na jednym z serwisów parentingowych, dość krytycznie opisujący zachowania rodziców, którzy reagują na każdy płacz, frustrację i złość swojej pociechy zbędną troską i pomocą. Problem pojawia się dość wcześnie, kiedy niemowlak okazuje swoje zdenerwowanie podczas nieudanych prób chwycenia zabawki i może trwać do późnych lat dziecięcych, gdy jako uczeń nie radzi sobie z porażkami czy brakuje mu wiary we własne możliwości.

Dziecko, które nie potrafi artykułować słowami swoich potrzeb komunikuje się z dorosłymi za pomocą płaczu, a rolą rodzica jest zapewnienie odpowiedniej formy ich zaspokojenia. Według jednej z teorii, w którą szczerzę wierzę, należy zawsze reagować na płacz, a najgorszym z możliwych rozwiązań jest pozostawienie dziecka samemu sobie i przyzwolenie na rozpacz w samotności. Jedyną pozytywną stroną tej (moim zdaniem) okrutnej metody jest względne pozbycie się problemu rodzica. Dla dziecka jednak rozgrywa się wtedy dramat. W konsekwencji traci zaufanie do osoby, która jako jedyna jest w stanie zaspokoić jego potrzeby. „Twarda szkoła” wychowywania dzieci twierdzi jednak, że dzięki temu malec nauczy się samodzielnego uspokajania i radzenia sobie z problemami. Płaczące z powodu zmęczenia czy głodu dziecko potrzebuje przede wszystkim pokarmu, miłości i przytulenia, a bolesne kolki wymagają masowania brzuszka czy innych metod z użyciem ziół albo farmaceutyków. Jaki sens ma zatem pozostawianie dziecka samego, z niezaspokojoną potrzebą i domagającego się naszej bliskości tylko dla wygody rodziców, którzy nie radzą sobie w tego typu sytuacji? Jest to fatalna metoda wychowywania, ale niestety często stosowana.

Rodzice mylnie rozumieją zasady nauki samodzielności. Tak jak nie zgodzę się z powyższą metodą radzenia sobie z płaczącym dzieckiem, tak uważam, że nagła reakcja na każdą frustrację i zdenerwowanie malca, który potrafi komunikować się z otoczeniem nie tylko za pomocą płaczu, nie jest właściwym zachowaniem. Wyręczając dziecko w każdej stresogennej dla niego sytuacji sprawiamy, że nie będzie umiało radzić sobie z problemami w dalszym życiu, a także opóźnimy jego rozwój mentalny czy fizyczny. Oczywiste, że wynika to z troski i miłości, ale nie pozwala dziecku na samodzielne podjęcie wyzwania i stawienie czoła problemom wynikającym z etapów rozwojowych. Rodzice w obawie o ryzyko popełnienia przez malca błędu nie dają mu wielkiego wyboru w działaniu.

Dziecko czerpie wzorce z obserwacji, a ten kto spędza z nim najwięcej czasu jest największym autorytetem. Kiedy malec nie radzi sobie z własnymi emocjami, które mogą nasilić się podczas zmęczenia czy nudy, manifestuje swoje niezadowolenie, które rodzic odbiera jako sygnał do natychmiastowej reakcji. Nie zawsze wie, dlaczego dziecko zachowuje się w „karygodny” sposób i nie potrafi wyegzekwować zmiany zachowania. Stawiane przez dorosłego warunki bywają niezrozumiałe dla małego człowieka, co dodatkowo nasila jego złość. Dziecko uczy się, że dzięki swojej frustracji skupia uwagę rodzica, który zazwyczaj porzuca dotychczas wykonywane zajęcie, aby pospieszyć mu na pomoc. Takie zachowanie utrwala w jego świadomości poczucie, że jedynym zadaniem rodziców jest opieka nad swoim potomstwem. Dziecko nie jest w stanie zaakceptować konieczności wykonywania przez dorosłych innych obowiązków. Nie ma okazji obserwować ich podczas codziennych czynności i nauczyć się cierpliwości.

Czasem ciężko znaleźć złoty środek – znam to z autopsji. Serce nakazuje biec na pomoc, rozum jednak chciałby zaczekać i obserwować. Nie chcę i nie mogę poświęcić synkowi 100% swojego czasu. Chcę, żeby rozumiał odrębność moich i jego potrzeb. Reaguję na każdy jego płacz, ale frustrację i złość traktuję z przymrużeniem oka. Nie mam wyrzutów sumienia jeśli nie pomogę mu w czynności, z którą wiem, że da sobie radę. Nie rzucam wszystkiego i nie biegnę na pomoc, gdy słyszę rozpacz z powodu jego utknięcia między krzesłami. Daję mu czas i obserwuję z ukrycia. Oczywiście potworem nie jestem; kiedy muszę, to pomogę. Wolę jednak nie wyręczać go zanadto. Przecież nie jestem jedną z tych nadgorliwych matek... ;-)  

środa, 6 lipca 2016

Kompleks(owy) ratunek


Każda kobieta miała, ma i zawsze będzie mieć kompleksy. Niektóre towarzyszą nam od momentu uświadomienia sobie o ich istnieniu, inne nabywamy po drodze życia, niektóre nie byłyby kompleksami, gdyby nie telewizyjne i gazetowe piękności, rażące po oczach swoją idealnością.

Moje główne kompleksy dotyczyły wagi i choć teraz mówię o tym otwarcie, to jeszcze rok temu był to dla mnie temat tabu, a jeśli już został poruszony, to czułam jak osuwa mi się grunt pod nogami. Przytyki obracałam w żart albo nie komentowałam, jednak cały dramat przeżywałam wewnątrz siebie i pozwalałam na jego ujście dopiero wtedy, gdy nikt nie patrzył. Nie jestem osobą otyłą, a moje BMI wskazuje, że jestem o dwa centymetry za niska :P Noszę standardowe rozmiary: 38-40. Od numerka na metce ważniejsze jest zdrowie. Dbam o to co jem, lubię ćwiczyć, a nawet potrzebuję tego jak ryba wody. Stąd brały się moje frustracje, gdy pomimo kontroli diety i sportu ciężko było mi osiągnąć efekt o jakim marzyłam. Dość duże spadki wagi następowały wtedy, gdy w życiu pojawiał się stres. Podziw rodziny i znajomych był ogromy, jednak nie zdawali sobie sprawy, że szczupłą sylwetkę przypłaciłam zdrowiem i depresją. Nie ukrywam, że z dumą zakładałam rozmiar 36 i czułam się rewelacyjnie, gdy mogłam ubrać się we wszystko, na co miałam ochotę i świetnie w tym wyglądałam. Zbyt dużą wagę przywiązywałam do wyglądu. Sporo w tym było pychy i próżności.

Dlaczego o tym piszę na blogu poświęconym tematyce parentingowej? Dlatego, że dzięki mojemu synkowi zaczęłam doceniać to, co jest naprawdę ważne. W końcu zaakceptowałam siebie taką, jaką jestem. Ciąża zmieniła w moim ciele bardzo wiele, niektórych wad nie naprawię, czasu nie cofnę, a nawet gdybym mogła, to nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu dziecka. W końcu zdałam sobie sprawę, że niezależnie od tego jak wyglądam i czy podobam się innym, to jest ktoś, kto kocha mnie całym swoim malutkim sercem. Kto nie patrzy na mnie przez pryzmat urody lansowanej w TV, nie zna pojęcia „idealny wygląd”, dla kogo liczy się tylko moja obecność i miłość. Dzięki Stasiowi zrozumiałam w końcu, że moje kompleksy znajdują się głównie w mojej głowie, że każdy ma prawo wyglądać inaczej - nie zawsze idealnie i tak, jak chcieliby tego inni. Co ważne - mój mąż nadal patrzy na mnie jak na atrakcyjną kobietę, a to, że wydałam na świat przecudownego synka działa dodatkowo na moją korzyść. Jestem dla niego nie tylko atrakcyjną żoną, ale też matką.

Teraz komentarze na temat mojego wyglądy puszczam mimo uszu, bo wiem, że robię co w mojej mocy (i zazwyczaj chęci) aby wyglądać i czuć się dobrze. Nie zawsze mam czas rozpuścić i ułożyć włosy przed wyjściem na spacer, łatwiej mi je po prostu związać. Wyleczyłam się z kompleksów brzydkiej cery, więc nie muszę już nakładać tony fluidu, tak jak kiedyś, gdy miałam problem z trądzikiem. Dzięki braku makeupu mogę całować i wtulać twarz w ciałko mojego synka bez obawy zostawienia paskudnych beżowych plam i wcierania kosmetyków w jego idealną skórę. Cenię sobie wygodę i czas, gdy idę ze Stasiem na spacer, nie będę zatem stać przed szafą pół godziny by dobrać odpowiednią stylizację i kolejne pół by namalować idealną kreskę nad okiem. W ferworze zabaw i obowiązków domowych mam prawo nie zauważyć plamy na bluzce, która powstała podczas miksowania zupki dla Stasia. Niech się wstydzi ten, kto widzi! ;-)

Zdarza mi się marudzić pod nosem patrząc w lustro, tu wisi, tam wystaje, że trochę ciasno mi w tych spodniach, koszulka nie taka, bo za bardzo odkrywa moje masywne ramiona. W końcu to olewam i wychodzę z domu w tym, w czym akurat stoję. I tak nie jest najgorzej, jakieś wyczucie stylu mam. ;-) W końcu idę na spacer i do osiedlowego po bułki, a nie na galę Oskarów.

Inni potrafią oceniać nas swoją miarą (w ich przekonaniu jedyną właściwą) nie mając pojęcia jak wygląda nasze życie. Dlatego nauczyłam się, że wszystkich zadowolić nie można i w końcu zaakceptowałam siebie. Zrobiłam to dla Stasia i dzięki Niemu. W jego oczach zawsze będę najpiękniejszą mamą. :)

czwartek, 30 czerwca 2016

Nadgorliwe matki


Wychodząc na spacery z Orzeszkiem bardzo często bywam świadkiem nadopiekuńczości innych matek czy też opiekunek. Co do zasady nie powinno się zwracać uwagi i mówić obcemu w jaki sposób powinien wychowywać swoje dziecko, ale bywa, że mam ochotę walnąć taką delikwentkę w łeb i powiedzieć „użyj mózgu”. Emocje jednak zapętlam mocniej na smyczy i przyspieszam kroku. No krew mnie zalewa jak patrzę czasami na ich bezmyślność! O jakie sytuacje chodzi? Na pewno też się z nimi wielokrotnie spotkałyście, a jeśli to Wy jesteście tymi nadgorliwymi, w tym miejscu apeluję do Was - przemyślcie swoje zachowanie! ;-)

Jedna z sytuacji miała miejsce na ogrodzonym placu zabaw w parku. Matka krzyczy do syna, na oko 5 lat, „nie biegnij, bo się spocisz”. Za chwilę słyszę „uważaj!”, „stój!”. Dlaczego?! Krzywda jakaś mu się dzieje? Wybiegnie na ulicę? Przecież park jest ogrodzony, dookoła biega mnóstwo dzieci. I tak powinno być. Gdzie mają biegać? A może lepiej, żeby nie biegały bo zadyszki dostaną. A za parę lat otyłość drugiego stopnia, cukrzyca i szykany ze strony rówieśników. Czy odrobina potu kogoś zabiła? No nie... Więc po jaką cholerę ta matka ogranicza dziecko w zachowaniach, które są naturalne i niezbędne dla zdrowia?!

Kiedy pada deszcz place zabaw są puste. W zimę, wiosnę czy na jesieni zabawa na powietrzu w mokry dzień może się skończyć różnie. Ale w ciepłe dni lata, nawet te bez słońca, wielką frajdę dzieciom sprawia skakanie po kałuży czy zjechanie tyłkiem po mokrej zjeżdżalni. Przecież jest ciepło, wszystko wysycha na wiór w mgnieniu oka. Po co odmawiać im tej przyjemności.
Bardzo często widuję babcie albo nianie w podeszłym wieku, które przychodzą z pociechami na place zabaw. Współczuję tym dzieciom, serio. Zamiast szaleć, biegać, skakać, huśtać się aż do sztangi, to są prowadzone za rękę, aby uniknąć przewrócenia czy upadku. Na huśtawkę same wejść nie mogą, a już na pewno nie mogą same się bujać, bo przecież mają głupie pomysły. Tragedia murowana! Tam nie wchodź, bo za wysoko. Tu nie, bo za stromo. Uważaj na to, uważaj na tamto, sramto. Smutne... Teraz place zabaw są bardzo nowoczesne i zabawa na nich może być niezwykle kreatywna, pod warunkiem, że dziecko samo decyduje w którym kierunku chce się wspiąć, gdzie ustanowi bazę, a gdzie barykadę dla intruzów.

Placem zabaw Stasia jest dywan, a przeszkody to jego nieporadność. Nie łapię go za każdym razem, kiedy traci równowagę podczas siedzenia. Nie pomagam mu przeturlać się przez moje nogi, nawet jeśli zamierza lądować na głowie. Kiedy ktoś obserwuje te zabawy z boku, to ma ochotę ruszyć na pomoc. Nie dopuszczam do tego, żeby stała mu się jakakolwiek krzywda, ale umówmy się... Lekkie uderzenie głową czy frustracja z powodu dużych chęci, a braku możliwości wykonania zadania, nie są powodem zakazu szaleństw na podłodze!

Kolejny upalny dzień bez słońca. Czuć było w powietrzu lekką wilgoć, coś podobnego do mżawki. Wracam upocona z fitnesu, ja w fit ciuchach, Staś natomiast w bluzeczce na długi rękaw, cienkie spodenki, bez czapki naturalnie, bo przecież nie wiało. Mijam matkę z wózkiem (spacerówką, czyli dziecko już nie takie maleńkie) i oczom nie mogę uwierzyć! Dziecko zakryte kocem, z czapką na głowie i na wózek naciągnięta folia przeciwdeszczowa. Zagotowałam się! Żałuję do teraz, że nie zwróciłam tej babie uwagi. Później przeanalizowałam sytuację i doszłam do wniosku, że to dziecko mogło się udusić albo przegrzać. Zawsze zależało mi na tym, żeby Staś oddychał wilgotnym, zdrowym powietrzem i wzmacniał odporność, więc folię założyłam na wózek jedynie kilka razy i to w największe ulewy. Wychodziłam na spacery zawsze, niezależnie od pogody. Kaszel, a już na pewno nie katar, nie są przeszkodą dla spacerów, a nawet więcej! Według opinii lekarza są bardzo wskazane. Nie bójmy się więc wychodzić z dziećmi na dwór.

Nie rozumiem matek, które w upalne dni zakładają dzieciom czapki zakrywające uszy. Halny nie wieje, mrozu nie ma... Albo okrywają kocami, ubierają w kombinezony i zimowe czapki gdy temperatura jest na plusie. O zgrozo! Owszem, mi też się zdarza przegiąć w obydwie strony. Czasem ubiorę go za lekko i kiedy zaczyna kichać na spacerze wiem, że przesadziłam. Zawsze w torbie wózka mam skarpetki, bluzę i czapeczkę. Bywa, że walczę sama ze sobą, kiedy serce chce go ubrać cieplej, a rozum mówi „nie przesadzaj”. Na spacerze zastanawiam się czy wieje na tyle, żeby wciskać mu czapkę na głowę. Tak długo nad tym myślę, aż w końcu przestaje wiać albo zdążę wrócić do domu. I powiem więcej, Misiek nigdy nie chorował z tego powodu. Bardziej przeżywam, kiedy jest skwar, a ja ubiorę go za ciepło.

Nadgorliwe dbanie o higienę też mnie przeraża. Po pogłaskaniu mojego kota przez dziecko znajomych słyszę nadgorliwą matkę: umyj rączki, bo kotek jest brudny. Hahaha!!! Co jak co, ale to dziecko prędzej mogłoby zarazić czymś mojego kota, a nie odwrotnie ;D Albo jedzenie z podłogi. Staram się mieć czysto, bo Stasio zainteresuje się każdym farfoclem, ale jeśli daję mu jedzenie do rączki, to nie wyłapuję każdego okruszka z podłogi i nie wyrywam z rączki chrupka, kiedy wytrze nim podłogę. Kot to jego ulubiona maskotka. Zdarza się, że powyrywa mu sierść z miłości, na co czasami kot zareaguje agresywnie. Zawsze zachowuję szczególną czujność w kontaktach Stasia z Neosiem. Zadrapania też już były, ale Bobini nawet się nie zorientował. Twardy zawodnik :D

Muszę pilnować kociego jedzenia. Zdarzyła się sytuacja, że koci chrupek wpadł w niepowołane ręce Stasieńka, a później trafił do jego buzi. Nic się nie stało. Staś i kot nadal żyją i mają się dobrze. Oczywiście nie daję ogólnego przyzwolenia na tego typu zachowania, nie podsunę Misiowi kociej miski pod nos i nie powiem „częstuj się”, interweniuję gdy widzę jak pakuje sobie listki do buzi czy jakiś zawieruszony papierek. Logiczne, wolę żeby tego nie robił, ale czasami nie zdążę i raczej nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Bobini został także nie raz skrupulatnie wylizany przez psa mojej znajomej, a jego paluszki sprawdziły głębokość dziurek w nosie czworonoga. Nikomu nic nie dolega. Staś i pies są nadal zdrowi. Wcześniej, kiedy mój synek był mniejszy, trochę wariowałam na tym punkcie, ale na szczęście już mi przeszło. :D

Każda mama chce dobra dla swojego maluszka i zna najlepiej jego potrzeby. Rozumiem, że ich nadgorliwość wynika z miłości, ale czasem trzeba odpuścić i podjąć pewne ryzyko. Muszą zrozumieć, że takim zachowaniem mogą narobić więcej szkody niż pożytku. Pozwólmy dzieciom być tylko dziećmi i dbajmy o ich zdrowie z rozsądkiem. Nie zawsze najłatwiejsze i najbardziej oczywiste - zabranianie wszystkiego, jest tym właściwym rozwiązaniem.

środa, 29 czerwca 2016

Tyle szczęścia na raz. I jak tu nie zwariować!? :)


Jestem mamą. TAK! Jestem Mamą! :) Czasem sama nie mogę w to uwierzyć. Moja przyjaciółka też często daje mi do zrozumienia, że wszystkiego można było się po mnie spodziewać, ale nie takiej odpowiedzialności i mnie w roli matki. Ciężko mi się z nią nie zgodzić :D Nigdy nie zaglądałam do wózków, nie wariowałam z radości na widok dzieci; jak już wspomniałam w jednym z postów planowałam się rozmnażać dopiero po trzydziestce. Najpierw chciałam się ustawić finansowo i zawodowo. Boże, jaka ja byłam głupia! Hahaha!!! :)

Teraz wiem ile prawdy było w słowach innych matek: „im wcześniej urodzisz, tym lepiej”, „dziecko to mega szczęście”, „jakoś sobie poradzisz”. Teraz wiem, że dla dziecka, które się darzy bezgraniczną miłością można wiele poświęcić, sobie odmówić bez żalu i zapewnić kruszynce to, czego potrzebuje. Nie zdecydowałam się wcześniej na dziecko, bo nigdy nie posiadałam instynktu macierzyńskiego. Nawet decyzja o powiększeniu rodziny została przeze mnie podjęta dość spontanicznie i nie do końca na poważnie. Nie myślałam wtedy o konsekwencjach i odpowiedzialności, a jednak moment pojawienia się dwóch kresek na teście był prawie równie szczęśliwy jak narodziny mojego zdrowego synka. Los nigdy nie zdecydował za mnie. Nie byłam lekkomyślna i obawiałam się niechcianej ciąży. Może dlatego, że nasz synek był planowany (mniej lub bardziej poważnie ;-) ), wyczekiwaliśmy go z niecierpliwością i obdarzyliśmy wielką miłością w chwili narodzin. Tak, kocha się tę fasolkę od momentu informacji o ciąży, ale ta bezgraniczna miłość pojawiła się w momencie ujrzenia i objęcia w ramionach.

Pierwsza ciąża i wszystko z nią związane było dla mnie i mojego męża pewną abstrakcją i czymś zupełnie nowym (logiczne), zresztą tak samo jak pojawienie się i wychowywanie maleństwa. Czuliśmy ekscytację, niepewność, wpadliśmy w szał zakupów i przygotowań. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jaka fala szczęścia i miłości nas zaleje. Zdarza nam się analizować nasze życie przed i po narodzinach Stasia. Czujemy znacznie więcej empatii w stosunku do osób, które spodziewają się dziecka lub już są rodzicami. Mamy więcej tematów do rozmowy, czujemy prawdziwą radość, gdy znajomi informują nas o narodzinach lub ciąży. Wiemy już jakie to Szczęście.

Kiedy patrzę na moje dziecko i widzę jak się rozwija, kiedy czuję wielką dumę z postępów w rozwoju i ze wszystkich pierwszych razów, to wiem, że było warto zrezygnować ze spontanicznego życia i spania do południa po imprezach. Szczęście jakie towarzyszy pierwszemu uśmiechowi, pojawieniu się pierwszych ząbków, pełzaniu między stołem a zabawką, nauce „koci łapci” i „brawo, brawo”, uczucie zaciskających się rączek na szyi i wtulanie się mojego Misiaczka jest uczuciem NIE-DO-O-PI-SA-NIA. Kiedy niemowlak rośnie i zmienia się z zupełnie zależnej od nas istotki w dziecko, któremu kształtuje się charakter, które z wieloma zadaniami daje sobie samo radę i jasno manifestuje aprobatę lub dezaprobatę moich działań, uświadamiam sobie, że jestem świadkiem czegoś pięknego. To dla mnie chwile tak cenne, że nie zdecydowałabym się z nich zrezygnować dla dobra materialnego. Przykładam wszelkich starań w rozwój dziecka i czerpię z tego wiele radości. Jasne, czasami bywa ciężko. Czasem częściej niż często, ale jesteśmy dorośli, musimy sobie z tym radzić.

Zawsze chciałam mieć dzieci. W zamiarze standard – dwoje by wystarczyło. Teraz wiem, że tego Szczęścia nigdy dość. O bólu, jaki towarzyszył porodowi i rekonwalescencji szybko się zapomina (w porównaniu z historiami kobiet rodzących naturalnie, moja cesarka była jak wakacje all inclusive w szpitalu), a właściwie teraz nie ma on żadnego znaczenia. Obawy związane z porodem nigdy nie będą miały wpływu na moją decyzję o powiększeniu rodziny. Kolejna ciąża z racji posiadanego już doświadczenia i znajomości tematu będzie zapewne bardziej świadoma, przeżywana z większym luzem, choć równie mocno upragniona. Przy kolejnych dzieciach na pewno nie będzie łatwiej, ale jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie. I tak już zwariowaliśmy z miłości! :)

czwartek, 23 czerwca 2016

Ja wysiadam!


Kiedy czytam o idealnych matkach, które idealnie prowadzą dom, są idealnie zorganizowane i perfekcyjnie zarządzają czasem, które mają idealnych mężów i idealne dzieci wszystko jedzące, przesypiające całe noce, bez kolek i zawsze w świetnym humorze, które pieką drożdżowe babeczki i chwalą się nimi na fejsie, wrzucają fotki z siłowni w samym topie (nawet trzecia ciąża nie zniszczyła nienagannie wysportowanego ciała), do tego mają swoją pasję i robią karierę, myślę sobie, że nie dorastam im do pięt. Zamiast tego mam idealnie rozpieprzony plan dnia i perfekcyjny bałagan w domu, a na plus mogę zaliczyć kilogramy po ciąży. O czasie na swoje pasje, WRÓĆ! O czasie na swoje podstawowe potrzeby życiowe nawet nie wspominam.

No OK..., może nie jest tak fatalnie. Może dramatyzuję. Przecież zdarza mi się wypić jeszcze ciepłą poranną kawę. Staram się znaleźć czas na tego bloga, chociaż ostatnio moje starania zostały zmiażdżone przez domagającego się bliskości Bobiniego (około 8-9 miesiąca towarzystwo matki 24h/dobę jest konieczne, dziecko przechodzi tzw. kryzys separacyjny). Czasami wyjdę wieczorem na zakupy (albo gdziekolwiek oby tylko wyjść z domu), kiedy mąż wróci z pracy. Minione tygodnie nie były dla mnie łaskawe, najbliższe również nie będą, ponieważ konkuruję z pasją mojego męża, który restauruje swoje wymarzone auto. Na razie jestem na przegranej pozycji. Brakuje mi czasu na wszystko! Fryzjera przekładałam już 5 razy, chociaż chodzę raz na parę lat. Pranie nie dość, że nieuprasowane, to kolejne ciuchy wylewają się z kosza w nadziei, że może w końcu zlituję się nad nimi, upchniętymi po brzegi i nastawię pralkę. Tak, wiem. Myślicie pewnie, że to żaden wysiłek wrzucić do pralki. Ale później ktoś musi porozwieszać te tryliardy skarpetek, koszul i koszulek. A później jeszcze znaleźć czas na uprasowanie! Czasem jest to ponad moje siły.

Mój mąż, tak dziecinnie nieświadomy moich codziennych zadań (prędzej nazwałabym je sukcesami), po ciężkiej nocy daje rady w stylu „jak Staś zaśnie, to ty też sobie pośpij”. No racja! Czemu nie! To jak Staś będzie gotował, to ja też wtedy ugotuję, a jak będzie sprzątał, to ja też w tym czasie posprzątam albo poprasuję. Logiczne...

Według innych teorii nie mam powodów do narzekania  (nie robię tego, po prostu domagam się i walczę o więcej czasu dla siebie). Mam dziecko aniołka, który nie płacze, przesypia noce, sam potrafi się bawić, a przecież inni mają troje dzieci i jakoś dają radę. A samotne matki, to już w ogóle supermenki. Oczywiście! Ja też świetnie sobie radzę. Na szczęście nie jestem samotną matką (z tego miejsca muszę przyznać, że robią kawał dobrej roboty. Podziwiam je. Naprawdę). Chciałabym wieczorem regularnie biegać, regularnie pisać posty, wyjść na zakupy SAMA, bez konieczności pchania wózka i zajmowania czymkolwiek małych rączek synka, bo wszystko jest dla niego takie interesujące, a półki sklepowe tak bardzo w jego zasięgu. Chciałabym robić coś sama i dla siebie. Jestem także żoną, o małżeństwo i męża także trzeba dbać. ;) Nie chodzi tylko o „oczywiste”, a przede wszystkim o rozmowę i spędzanie ze sobą paru chwil dziennie. Ale jak tu znaleźć na to wszystko czas i siły!?

Domagający się mojej obecności Bobini bywa bardzo zawzięty. Zdarza się, że większość dnia spędzam z nim na dywanie, a kiedy pójdę do drugiego pokoju zaczyna się płacz albo po chwili widzę blond główkę wynurzającą się zza drzwi. Z jednej strony jest to cudowne i wyjątkowe uczucie, kiedy mam świadomość, że jestem dla tej małej osóbki całym światem. Że wyciąga do mnie rączki, chce się przytulić i ukoić strach (separacyjny) w moich ramionach. Piękne jest to, jak czuję się wyjątkowa. Właśnie dzięki niemu. Nie mogę stracić zaufania jakim mnie darzy. Muszę reagować na jego potrzeby. Wiem, że nadejdzie czas, kiedy będzie chciał być bardziej samodzielny, kiedy będzie wyrywał się z uścisku, kiedy powie „ja sam”. Korzystam więc z chwil, kiedy możemy być tylko dla siebie i tak blisko. Z drugiej strony w tej sytuacji odczuwam zmęczenie bardziej niż zwykle. Staram się urozmaicać nam dni, robimy różne wycieczki samochodowe i piesze, świetnie się bawimy, próbuję zwrócić uwagę synka na świat dookoła, dzięki temu nie wiesza mi się na szyję za każdym razem, kiedy na niego spojrzę. Te aktywne dni też potrafią człowieka wykończyć, ale to frajda zarówno dla niego jak i dla mnie. Tym bardziej potrzebuję czasu na spełnianie swoich potrzeb i pobycia sama ze sobą. Nawet prasowanie nie jest mi straszne, jeśli odbywa się w ludzkich godzinach, a nie o północy. Kiedy Staś ma należytą opiekę i nie muszę pilnować czy nie ciągnie za kabel żelazka. Przy muzyczce + lampka wina, można nawet potańczyć i pośpiewać przy desce. ;-)

Wiem, że każdy okres jest przejściowy. To nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy poświęcam się dziecku prawie 24h/dobę. Od tego też jestem ;) Tak było zaraz po urodzeniu, tak jest teraz i pewnie będzie wtedy, gdy znowu tatuś zechce się realizować w swoich pasjach, a być może wtedy Staś będzie przechodził kolejny kryzys separacyjny. Taka kolej rzeczy. Ale jeśli czuję, że to zaczyna mnie przerastać, że zaczyna brakować sił i wkrada się chandra, muszę jasno komunikować o swoich potrzebach. Mąż trochę odpuści, a ja zregeneruję siły.

Nie wiem jak te wszystkie „perfekcyjne mamy trójki dzieci” ogarniają to wszystko z czego słyną. Albo to jedna wielka fikcja i potrzeba koloryzowania świata za lajki i folołersy, albo faktycznie doświadczenie było dla nich najlepszym nauczycielem. Nie wiem czy potrzebuję być taka idealna i spinać się na widok okruszka na podłodze, czy lepiej zaakceptować trochę kurzu i nie zwariować. Ale jeśli opanuję taktykę zarządzania czasem, to może u mnie też wszystko będzie idealne. Będę spełnioną matką, choć z małą ilością czasu dla siebie, będę miała zadowolonego męża i szczęśliwe dziecko. Zaraz, zaraz... Właściwie, to już tak jest! A jednak daleko mi do ideału. ;-)  

środa, 25 maja 2016

Mnie tu nie ma!


Są takie dni, kiedy nie wiem w co ręce włożyć, a do tego mój Przecudny ma akurat ochotę poząbkować i robić kupę najgorszej jakości już po raz czwarty. Każdy posiłek w połowie ląduje na podłodze, reszta zostaje wtarta w ubranie. Do tego milion spraw, których deadline minął już wieki temu, więc próbuję nadgonić zaległości między przewijaniem a wycieraniem brody ze śliny. Już mnie mdli od słuchania ciągłego jęczenia, spowodowanego zmęczeniem i wyrzynaniem się ząbków. Jak na złość próby usypiania kończą się porażką. Zaciskam zęby i tłumaczę sobie „to nie jego wina, ma po prostu gorszy dzień. Nie możesz mieć do niego pretensji. Cierpliwości... Jeszcze więcej cierpliwości.”

Zanim zostałam mamą uspokajanie niemowlaka wydawało się takie proste. Wytrwale kołysać i uspokajać cichym csiiiiii. Zagadać, zabawić, pokazać ulubioną zabawkę. Jak dziecko może wyprowadzić dorosłego z równowagi? Przecież trudno się zezłościć na maleństwo, które nie ma świadomości swoich czynów. Taaa... Życie odkryło karty. Nie mam anielskiej cierpliwości, choć sądziłam inaczej. Czasem są takie dni, kiedy mam ochotę powiedzieć „dajże w końcu święty spokój!” W głowie tworzę szybki plan ucieczki. Najchętniej schowałabym się w tajnej kryjówce albo wyszłabym z domu w kapciach już w tym momencie. Trzasnąć drzwiami, odetchnąć świeżym powietrzem i iść przed siebie. Szybko wracam nieprzytomnym umysłem na ziemię. Przecież nie zostawię Bobiniego samego. Nie mogłabym tego zrobić. Przecież kocham go miłością bezgraniczną. Ale nie mogę zwariować! Alternatywa? Czekamy na tatę. Razem z nim do domu nadejdzie zbawienie.

Po 10 godzinach sam na sam z bobasem, który ma nie najlepszy dzień, można wyjść z siebie i stanąć obok. Uwielbiam się z nim bawić, opowiadać o zwierzątkach z książki, w kółko robić muuu i kokoko, hał hał i beee. Wygłupiać się, bujać, śpiewać. Ale znam swoje granice i też mam jakieś potrzeby! Poradniki mówią, że dziecko na tym etapie rozwoju zaczyna zauważać odrębność, którą stanowi jego mama. Powinno zrozumieć, że nie tylko ono ma potrzeby do zaspokojenia. Czyżby? Jakoś nie zauważyłam, żeby interesowało go to, co mam akurat do roboty. Właściwie to najchętniej bawiłby się sam, ale pod warunkiem, że siedzę obok. Może się po prostu popisuje. „Mamo, zobacz jak ładnie obśliniłem twojego kapcia! O, a tutaj mi się ulało. Spójrz, próbuję raczkować, więc zaraz przytrę czołem o dywan!” Jak tu nie kochać tego Bąbla, skoro zapewnia mi tyle rozrywki...

Kiedy uda mi się oszukać przeznaczenie i zostawię Brzdąca w najlepszych rękach jego ulubionej maskotki Kermita, zaczynam wyścig z czasem. Zanim Junior się zorientuje, że nie podziwiam jego wyczynów, mogę szybko wstawić pranie, ogarnąć naczynia, umyć włosy, itd. Te chwile często bywają ukojeniem moich nerwów. Jeśli zacznie jęczeć muszę znowu być w pobliżu. Ciekawe ile kilometrów nachodzę w taki marudny dzień... Skakałabym z radości, kiedy nadejdzie upragniona przez nas oboje drzemka, ale brakuje mi już sił. Niestety najgorszy scenariusz ma miejsce w momencie, gdy Bąbel budzi się z piskiem po 15 minutach snu, bez szansy ponownego ukołysania. Reszta dnia to istny Meksyk! Próbuję się pouśmiechać, zabawić, ukochać. Nic nie pomaga, nadal marudzi i jęczy. Czuję pulsującą krew w żyłach i błagam... Niech ten dzień się szybko kończy.

W takie dni miewam chwile załamania. Zostawiam Juniora w bezpiecznym miejscu i wychodzę. Idę przed siebie najdalej jak się da, czyli aż na drugi koniec mieszkania. Idę tam po rozum do głowy. Szybko wracam z wyrzutami sumienia, pełna miłości i gotowa na nowo stawić czoła wyzwaniu, jakie stawia przede mną me Dziecię. Takie są uroki macierzyństwa. Jeszcze będę to wspominać z uczuciem ciepłą na sercu. Jakoś wytrwamy do końca dnia. Przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy Staś testuje moją cierpliwość. Jeszcze parę takich akcji i w końcu stanę się mistrzem panowania nad swoimi emocjami. Nadzieja nigdy mnie nie opuszcza. Nadzieja, że jutro będzie lepiej. :)

piątek, 20 maja 2016

„Nie, nie musisz. Dajemy sobie radę”



W oczekiwaniu na narodziny Stasia wraz z mężem ustaliliśmy zasady dotyczące opieki nad dzieckiem, omówiliśmy warunki odwiedzin przez rodzinę, bliższych oraz dalszych znajomych. Mogłoby się wydawać, że to fanaberia i przesada, ale uwierzcie mi – w niektórych przypadkach konieczność. Rozmawiałam z wieloma kobietami, które tuż po porodzie miały istne pielgrzymki bez zapowiedzi (na nasze szczęście nikt zbytnio nam się nie narzucał). Teoria to jedno, ustalenia należało jeszcze egzekwować. Obawiałam się tego, ale po narodzinach trzeba nauczyć się asertywności dla dobra dziecka, a także dla nas rodziców, którym życie właśnie postawiło najwyższą poprzeczkę.

Pojawienie się nowego członka w rodzinie, w dodatku tak malutkiego, niewinnego i kochanego już od momentu informacji o ciąży, jest niezwykle wyczekiwanym przez wszystkich wydarzeniem. Na pewno każdy zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego życie, jakie będzie mieć obowiązki czy przywileje, ile chęci i cierpliwości do zabawy i opieki. Już w ciąży informowałam najbliższych o tym jak chcemy z mężem spędzić pierwsze dni z dzieckiem w domu. Byłam bezwzględna co do konieczności mycia rąk przed przywitaniem maluszka. Z mężem chcieliśmy od A do Z i w stu procentach poświecić się tej małej istotce, która wywróciła nasz świat do góry nogami. Musieliśmy nauczyć się żyć ze sobą na nowo. Opanować techniki organizacyjne, przełamać strach czy poznać granice swojej cierpliwości. Nikt nie mógł za nas tego zrobić, ani za bardzo jak pomóc. Czasami też miałam poczucie obowiązku nie tylko w stosunku do dziecka, ale też opowiadania o nim najbliższym, uczenia i wyjaśniania metod kąpieli, ubierania, przewijania, podnoszenia, itd... Z moją intuicją nie miałam problemu. Na szczęście szybko nauczyłam się odczytywać sygnały, które wysyła mój synek. Nie byłam też alfą i omegą, czasami błądziłam jak dziecko we mgle w sytuacji, która jak dotąd nie miała miejsca. Wtedy pytałam bardziej doświadczonej, młodej mamy (mojej bratowej), która zazwyczaj potrafiła udzielić właściwej porady. Czasami moja mama prędzej się domyśliła, o co chodzi temu młodemu człowiekowi lub zauważyła jakiś problem, któremu należało zaradzić. Zdarzały się też nietrafione porady, które na szczęście były weryfikowane i obalane przez grono doświadczonych fitnessowych mam.

Za dawnych czasów, kiedy jedynym źródłem zdobywania wiedzy o pielęgnacji i opiece nad niemowlakiem były babcine i mamine rady, kobiety potrzebowały znacznie więcej wsparcia niż obecnie. Kiedyś głównym zajęciem chłopa było zapewnianie dobrobytu rodzinie, teraz szczęśliwe małżeństwo i prawidłowo funkcjonująca rodzina opiera się na zasadzie partnerstwa. Nie ma zajęć niemęskich. Mężczyzna tak samo jak kobieta ma prawo i coraz więcej chęci aby w pełni uczestniczyć w wychowywaniu dziecka i wykonywać wszelkie obowiązki domowe. Dawniej mężczyźni nie mieli świadomości z korzyści jakie płyną z aktywnego uczestniczenia w życiu dziecka od pierwszych chwil jego życia. Nie ingerowali w świat zarezerwowany tylko dla płci przeciwnej. Młode matki otoczone były opieką kobiet z rodziny. W wielopokoleniowych domach było ich niemało, a więc łatwiej było sprawować opiekę zarówno nad mamą w okresie połogu jak i maleństwem.

Na szczęście czasy się zmieniły. Wiedzę z każdej dziedziny można czerpać z wielu źródeł. Jako młodzi i ambitni rodzice chcieliśmy od samego początku robić wszystko po swojemu. Uczyć się na własnych błędach, a w razie niewiedzy pytać. Musieliśmy zrozumieć swoje dziecko, oswoić się z sytuacją. Chcieliśmy być dumnymi rodzicami, którzy radzą sobie w każdej sytuacji. Aby trzymać się ustalonych przez nas zasad, które stanowiły fundament budowania relacji i zwyczajów nowo powstałej rodziny, musieliśmy wymagać pewnych zachowań, a czasem też stawiać granice. Mam nadzieję, że nasza stanowczość nigdy nie została źle odebrana przez najbliższych, ponieważ zawsze motywowaliśmy swoje decyzje. Każdy też chyba rozumiał nasze podejście do sytuacji. Mamy przywilej bycia rodzicem, który daje prawo do podejmowania decyzji dotyczących opieki nad dzieckiem. Oczywiście nie jesteśmy despotami, nie zrozumcie mnie źle! ;) My po prostu robimy to, co uważamy za właściwe. Jak dotąd intuicja nas nie zawodzi. Dobro dzieciątka jest zawsze najlepszym drogowskazem.

Teraz, kiedy Staś jest coraz bardziej niezależny od nas, z wielką chęcią korzystamy z każdej pomocy babć i cioć. Moja teściowa jest zakochana w swoim pierwszym wnuku, traktuje go jak małego księciunia i zalewa falą miłości. Moja mama równie chętnie rusza na pomoc w każdej kryzysowej sytuacji, jednak order uśmiechu muszę przyznać mojej przyjaciółce, która co do joty wykona wszystkie moje zalecenia. Nie negocjuje (nie mówię tu o stawce, bo nigdy bym się nie wypłaciła za usługę na tak wysokim poziomie), bo ma świadomość, że mama wie najlepiej. Poza tym potrafi nieźle głupkować, co mój synek uwielbia i zna prawie tyle piosenek dla dzieci co ja. Wie jak uspokoić w każdej sytuacji, ma anielską cierpliwość i wielkie serce. Ja to sobie potrafię dobrać przyjaciół. Brawo JA i brawo Ty KASIU! :)

Warto się edukować, rozmawiać, pytać i interesować problemami innych, bo nigdy nie wiesz czy nie znajdziesz się w podobnej sytuacji, a swoją intuicję poprzyj wiedzą. Zawsze rób to co Ci podpowiada serce i nie wierz we wszystko co przeczytasz i co powie Ci dobra znajoma, szczególnie gdy chodzi o zdrowie Twojego dziecka. Trzymaj się ustalonych zasad i egzekwuj je od innych. Gdy potrzebujesz pomocy, to o nią poproś, ale nie pozwól, by ktoś Ci ją narzucał, jeśli Ty tego nie chcesz.

środa, 18 maja 2016

Być kobietą, być kobietą...


Wiecie dlaczego kobiety kochają kupować buty? Bo w przeciwieństwie do ubrań ich rozmiar nigdy się nie zmienia. To fakt, jednak tej teorii niestety zaprzecza mój przypadek. W trakcie ciąży musiałam kupić sobie obuwie o dwa numery większe. Byłam ZAŁAMANA! Miałam przecież tyle pięknych szpilek, koturn, botków, sandałów i czółenek. Z większością z nich już się pożegnałam. Przyszło mi to nieco lżej w momencie, kiedy zrozumiałam, że nie mogłam mieć większej rekompensaty niż mój Bobini. Część zostawiłam z sentymentu. Oprawię sobie w ramkę i będę podziwiać jak dzieło sztuki albo któregoś razu w przypływie desperacji się w nie wcisnę. W końcu teraz mam niewiele okazji do odpicowania się jak stróż w Boże Ciało, więc jestem w stanie poświęcić swoje stopy raz na ruski rok.

Jestem jedną z tych kobiet, które lubią wyglądać dobrze. Za czasów aktywności zawodowej nigdy nie wyszłam z domu w płaskim obuwiu, bez makijażu, pomalowanych paznokci i idealnie ułożonych włosów. Regularnie ćwiczyłam – oczywiście z różnym rezultatem, w zależności od pory roku i częstotliwości imprez ociekających alkoholem i dobrym jedzeniem ;) Uwielbiałam shopping. Mogłam snuć się po galeriach handlowych godzinami. Nigdy nie byłam sroką gustującą w świecidełkach, ale lubiłam obwiesić się biżuterią adekwatnie do okazji. Okres ciąży był dla mnie wyzwaniem, ponieważ musiałam nauczyć się stylu stosownego do moich gabarytów i z uwzględnieniem wygody na pierwszym miejscu. Po porodzie ciężko spojrzeć na swoje ciało z akceptacją. Można popaść w głębokie kompleksy. Na szczęście w moim przypadku nie był to długotrwały okres i cieszyłam się z szybko spadającej wagi. Teraz mogę uznać, że wróciłam do formy sprzed ciąży, chociaż jakościowo to już nie to samo. Tu zwiotczało, tam coś wystaję. Rozstępy też mnie nie oszczędziły. Cóż... takie życie. Coś za coś. Trzeba siebie zaakceptować, bo szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Zrozumiałam, że nie ma nad czym płakać, bo teraz faktycznie mam powód jedynie do radości.

Szpilki zamieniłam na sportowe buty, żebym mogła komfortowo spacerować z wózkiem. Żeby wyglądać jak człowiek, a jednocześnie nie spędzać tyle czasu przed lustrem jak miałam w zwyczaju, zdecydowałam się na oszustwo – doklejane rzęsy. Zrezygnowałam też z wszelkich fluidów i dzięki temu nie mam czego już maskować. Noooo... od czasu do czasu użyję korektora. :) Dzięki hybrydzie na paznokciach zyskuję kolejną godzinę, którą musiałam poświęcić na samodzielny manicure co najmniej raz w tygodniu. Przymierzam się też do permanentnego na brwi, bo niestety natura nie obdarzyła mnie bujnym upierzeniem na tej części twarzy i jest to jedyny mankament, który obecnie muszę dokolorować przed wyjściem z domu. Zawsze lubiłam makijaż. A jeszcze bardziej lubię go nie mieć, a wyglądać jakbym go miała :D Biżuteria czeka w szkatułkach na lepsze czasy, kiedy Staś nauczy się nie ciągnąć i  nie wkładać do buzi wszystkiego co się świeci. Uwielbiany shopping jest teraz katorgą, szczególnie jeśli muszę kupić coś określonego, a zazwyczaj nigdzie nie mogę tego znaleźć. Poza tym najczęściej ląduję na dziale dziecięcym. Zakupy dla siebie robię spontanicznie, wtedy kiedy mam czas, ochotę i szansę zdobycia czegoś w moim guście.

Brakuje mi okazji, w których mogłabym odpicować się od stóp do głów. Wiem, że niektóre kobiety nawet na wyjście do sklepu szykują się jak na galę Oskarów, ja natomiast muszę mieć do tego lepszy powód. Na szczęście coraz częściej mogę oddać w dobre ręce Juniora i wybrać się na spotkanie z przyjaciółką czy imprezę w towarzystwie męża. To właśnie dla niego chcę być zawsze atrakcyjna. Jest to nie lada wyzwanie po 14 latach wspólnego życia i zamiarze spędzenia razem całej reszty. I choć musiałam nauczyć się chodzić w szpilkach na nowo i czasami zakładam te za ciasne, to wiem, że warto.

poniedziałek, 16 maja 2016

Jak ten czas szybko leci...



W ostatnim czasie miałam dość dużo spraw na głowie, wyjazdy, majówka. Maluszek jest coraz bardziej aktywny, więc oczy dookoła głowy i bania pełna pomysłów na zabawy, które oczywiście realizujemy sprawiają, że wieczorem padam jak mucha, a rano zmartwychwstaję. Z uwagi na powyższe nastąpiła przerwa w pisaniu, za co przepraszam zagorzałych czytelników (mam nadzieję, że tacy są) ;-P i postanawiam poprawę.

Bardziej aktualnego tematu posta chyba wybrać nie mogłam. Każdy, kto ma dzieci na pewno się ze mną zgodzi, że w momencie pojawienia się pierwszego potomka czas wydaje się mijać niewyobrażalnie szybko. Jeszcze nie tak dawno byliśmy kompletnie niezależni, spontaniczni, jedyne plany jakie mieliśmy dotyczyły wyboru hitu kinowego. Na wszystko mieliśmy czas, a zachcianki i pomysły realizowaliśmy w momencie, w którym zaistniały w naszej głowie. Na realizację dalekosiężnych planów czekało się z niecierpliwością. Zupełnie odwrotnie jest teraz.

Mam wrażenie, że Nowy Rok witaliśmy jakiś miesiąc temu, a mamy za sobą połowę maja. Przecież dopiero co wyszedł pierwszy ząbek, a poradniki sugerują już naukę gryzienia. No tak, przecież od marca skompletował już kilka nowych sztuk w uzębieniu, a więc faktycznie pora na dalsze kroki rozwojowe. Serio...??? Już? Nieporadność i całkowite uzależnienie tej małej istotki ode mnie minęły bezpowrotnie. Z jednej strony HURRRA, a z drugiej chciałoby się przeżyć to wszystko na nowo. Od początku. I może z większą uwagą. Warto próbować zatrzymać te chwile nie tylko na zdjęciach. Schować głęboko w pamięci to uczucie ciepła na sercu po obdarowaniu pierwszym uśmiechem, motyli w brzuchu towarzyszącym pierwszym gugu i babababa. Tę radość podczas zabawy w a kuku i pękanie z dumy po opanowaniu umiejętności chwytania. Jeszcze nie tak dawno moje dzieciątko potrafiło jedynie płakać, oznajmiając tym samym potrzebę zaspokojenia głodu i ssać smoczek lub pierś. Teraz skończył 8 m-cy i mam wrażenie, że w ciągu nocy ktoś podmienił mi dziecko. Przecież jeszcze wczoraj budził się w nocy 3 razy, a dzisiaj tylko raz i to dopiero nad ranem. Parę dni temu nie potrafił się obracać, natomiast teraz poleruje całą podłogę w salonie. Zanim się obejrzę będę pakować kredki do plecaka, a parę dni później trzymać kciuki na maturze. I znowu wypowiem w myślach nostalgiczne „jak ten czas szybko leci...”.

Analizując różnice w odczuwaniu upływającego czasu doszłam do wniosku, że jest to uzależnione od sposobu w jaki go spędzamy. Im więcej mamy do roboty, tym szybciej czas leci – logiczne i chyba niezaprzeczalne. A więc nie ma się co dziwić, że kawa parzona przed minutą jest zimna jak lód, gdy poranne 5 minut dla siebie zamienia się w ogarnianie przestrzeni dookoła: ogarnięcie kuchni po mężu, który nie trafił łyżeczką cukru do kawy, jazda na odkurzaczu (znowu...? przecież wczoraj odkurzałam 3 razy... trudno.), wstawienie prania, umycie umywalki podczas szorowania zębów, kaszka dla malucha, karmienie kota, zmiana pieluchy (Stasiowi, nie kotu). Zanim się rozbudzę na dobre zdążę się już zmęczyć. Patrzę na zegarek i doznaję codziennego szoku. W 5 minut minęła godzina. Chwila dla siebie przy zimnej kawie nadchodzi, kiedy Staś zalicza pierwszą drzemkę, czyli jakieś 1,5 – 2 godziny po przebudzeniu. Wtedy nadrabiam zaległości na pudelku, sprawdzam maila, piszę post na bloga. Już się obudził. 45 min zleciało w 5. Znowu...

Dziwne jest to jak szybko zaczynamy realizować dalekosiężne plany. Jeszcze niedawno nosiłam GO pod sercem, a teraz planujemy pierwsze wakacje, które zaraz okażą się wspomnieniem. Tak bardzo bym chciała się zatrzymać, pozostać tu i teraz. Cieszyć się z tą małą istotką i bez końca robić a kuku. Nauczyłam się fotografować pamięcią uczucia. Czasu nie zatrzymam, ale momenty tak.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Wyścigi


Pomysł na temat posta podsunęła mi koleżanka, z którą wymieniałam się poglądami podczas powrotu z zajęć fitnessu dla mamusiek. Zgodnie stwierdziłyśmy, że ilość zajęć, które dziecko „powinno” zaliczyć jest ogromna, a większość z nich zupełnie zbędna. W dodatku każda tego typu przyjemność to spore koszty. Biznes kategorii DZIECIĘCE to żyła złota – każdy rodzic wie, ile wydał na wyprawkę albo chociażby pieluchy. Ciężko odmówić czegoś dziecku, a tym bardziej jeśli służy to jego wygodzie czy przyjemności.

Większość rodziców życzyłaby sobie, aby ich dzieci rozwijały się z ponadprzeciętną szybkością i najlepiej w każdej możliwej dziedzinie, aby były bardziej rozwinięte motorycznie, sensorycznie (modne teraz słowo) i psychicznie od rówieśników. Na placach zabaw i forach internetowych trwa zacięta walka o to, czyja pociecha jest bardziej „do przodu”.

Rodzice już od pierwszych miesięcy życia dziecka zapisują je na dodatkowe zajęcia o_O A jak! Przecież takie maleństwo już musi znać podstawy rytmiki, malarstwa i historii sztuki, zajęcia fizyczne stworzą mistrza piłki nożnej, a spotkania z psychologiem wybitnego filozofa czy szachistę. Trzeba koniecznie dziecko zapisać na wszystkie z możliwych zajęć, bo może któreś z nich odkryje jego talent. Należy też pamiętać, że nie wolno się poddawać jeśli pierwsze, drugie, dziesiąte „szkolenia” nie będą dawały dziecku przyjemności, bo przecież wytrwałość to klucz do sukcesu. Zamiast pobawić się z maluszkiem na podłodze, z pojemnika i makaronu zrobić grzechoczący bębenek, dać do rączek przedmioty codziennego użytku (często są znacznie bardziej ciekawe niż najdroższe zabawki), to rodzice płacą niemałe pieniądze za to, że ktoś z papierkiem, a niekoniecznie z wiedzą, zajmie się ich dzieckiem na zajęciach sensorycznych.

Zrozumiałabym ten fenomen gdyby faktycznie dziecko potrzebowało tego typu pomocy. Ale nagle okazuje się, że każdy malec ma jakieś braki czy opóźnienia w rozwoju! A nie daj boże jak przeczytasz na forum dla mamusiek, że inne dzieci w wieku 7 m-cy potrafią już chodzić (taaaa.. jasne), a twoje nawet nie wykazuje zainteresowania zmianą pozycji z leżącej na siedzącą. Co z tego, że w poradnikach napisane jest co innego, że dziecko ma czas na siedzenie do 10 m-ca życia. Skoro inne dzieci już siedzą, to znaczy, że twoje jest opóźnione? Może za mało z nim ćwiczyłaś? Może warto iść do specjalisty? Inne dzieci potrafią rozpracować każdą zabawkę jaką dostaną do rączki. Wiedzą do czego służą przyciski, gdzie zamuczy krówka, a gdzie miauknie kotek. A twoja pociecha wali klockiem o grzechotkę i ma największy fan. Czy coś jest nie tak? Chyba trzeba to skonsultować ze specjalistą.

Ja w pewnym momencie prawie uległam tej modzie. Co prawda nie zapisałam Stasia na wszystkie możliwe zajęcia, ale zastanawiałam się czy wszystko jest ok, skoro nie potrafi jeszcze wykonywać tych wszystkich akrobacji, które potrafią jego rówieśnicy. Żeby było bardziej kuriozalnie, łapałam się na tym, że porównuję go do starszych o miesiąc bądź dwa dzieci. Logiczne jest, że w tym wieku taka różnica wiekowa bywa przepaścią w rozwoju. Nie brałam też pod uwagę różnicy gabarytowej ;-) W końcu dałam sobie spokój. Wszystko w swoim czasie. Lekarze też mówią, żeby niczego nie przyspieszać z uwagi na mojego małego wielkoludka, który może mieć problemy z postawą i stawami jeśli będziemy go poganiać w czymś, co opanuje w dogodnym dla siebie momencie. Zapisaliśmy go zajęcia na basenie, które dają bardzo dużo korzyści. Staś uwielbia się pluskać w wannie, więc basen to dla niego raj. W wodzie mamy stały kontakt z maleństwem, bawimy się z nim, tulimy, ćwiczymy, rozbawiamy. Towarzystwo innych dzieci także nie jest bez znaczenia. Ogólnie rewelacyjna sprawa!

Zanim zapiszesz malca na jakiekolwiek zajęcia zastanów się, czy poświęcenie mu swojego czasu i użycie odrobiny wyobraźni nie będzie dla niego większą korzyścią. Nie ulegaj panującej modzie, tylko kieruj się własnym instynktem i upodobaniami maluszka. Nie przyspieszaj na siłę jego rozwoju, bo jeszcze kiedyś zatęsknisz za tą kochaną pierdołowatością.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Dawno, dawno temu...


Od kiedy zostałam mamą dość często wspominam swoje dzieciństwo. Nie było ono jakieś wyjątkowe. Nie urodziłam się w bogatej rodzinie i nie miałam najnowszych zabawek (jestem z tego pokolenia, które dopiero pod koniec podstawówki szpanowało Nokią 3210, a co niektórzy jeszcze wcześniej Alcatelem).

Urodziłam się w Sierpcu, obecnie miasto znane głównie z browaru i sera, kiedyś jednak dużo mniej popularne. Do siódmego roku życia mieszkałam na osiedlu bloków z płyty, gdzie place zabaw były oblegane przez dzieciaki, choć stan techniczny huśtawek i zjeżdżalni pozostawiał wiele do życzenia. Za pasem blaszanych garaży, które zamykały osiedle i tę część miasta tuż za moim blokiem, rozciągały się pola ze zbożem, a w oddali widać było skrzydła wiatraka pobliskiego skansenu. Zabawa w chowanego zawsze kończyła się na ganianiu po piwnicach. Tam też, za drzwiami z desek, odbywały się schadzki „zakochanych”. Nadal mówię tu o dzieciach, żeby było jasne ;) Miałam adoratora, którym był o rok starszy kolega z bloku naprzeciwko. Zabawa w chowanego zawsze była dobrym pretekstem do złapania się za ręce i dawania sobie buziaka podczas emocjonującego czekania na odkrycie naszej kryjówki. Pamiętam także dziecięce rozmowy z pewnym wytatuowanym panem, który cierpliwie i szczerze odpowiadał na nasze pytania siedząc na ławce przed blokiem. Nikt się go nie bał, chociaż w tamtych czasach panowało przekonanie, że tylko kryminaliści mają tatuaże.

To były czasy, kiedy dzieci miały taką swobodę, jakiej już nigdy mieć nie będą. Wśród dorosłych panowała zasada, że „jeśli matka Cię nie wychowała, to wychowam cię ja”. Czasami słyszałam takie słowa swojej mamy, która musiała interweniować w mojej czy brata sprawie. Powód musiał być jednak poważny, bo podwórkowe problemy dzieciaki załatwiały między sobą. Zwrócenie uwagi cudzemu dziecku nie było nie na miejscu, a często jedyną możliwością doprowadzenia niesfornego bachora do porządku. Nikt nie bawił się na dworze ze swoimi rodzicami. Nie przypominam sobie, abym była tego świadkiem. To było niemalże nienaturalne. Dzieci zawsze bawiły się ze sobą, nikt dorosły nie wchodził im w drogę, nie mówił w co i jak mają się bawić. Wystarczyło mieć znajomości w „starszakach”. Ja miałam o 10 lat starszą koleżankę, sąsiadkę z piętra wyżej, która nauczyła mnie wielu rzeczy, np. jeździć na dwóch kółkach i odczytywać godzinę na zegarku. Niektórych też wychowywało starsze rodzeństwo. Mój brat jednak nie był na tyle starszy, żeby wiedzieć o świecie więcej niż ja, a poza tym wtedy więcej nas dzieliło niż łączyło. Chłopczyński świat był hermetyczny i nie przyjmował dziewczyn, a tym bardziej młodszych sióstr, do swojego grona. Już jako sześciolatka wybrałam się pierwszy raz sama na przedświąteczne zakupy (nigdy nie wierzyłam w Mikołaja i za kieszonkowe chciałam kupić kilka drobiazgów). Wiedziałam jak przechodzić przez ulicę, bo bardzo często uczyli tego w przedszkolu. Tylko na pasach i koniecznie trzeba się rozejrzeć: lewa, prawa, lewa. Na światłach zawsze czekałam na zielone, nigdy nie przebiegałam przez ulicę. Mama pewnie umierała ze strachu, ale mi zaufała.

Owszem, pojawiały się różnego rodzaju zagrożenia. Za wspomnianymi garażami przesiadywali narkomani. Miałam zakaz zapuszczania się w tamte rejony, tak samo jak na pola ze zbożem. I to oczywiste, że zakazy też się łamało. Może nienagminnie, bo jednak bałam się srogiej natury swojej mamy, ale zdarzało się, że musiałam kłamać jak z nut żeby uniknąć lania. Do dziś nie wiem czy rodzice za każdym razem szczerze wierzyli swoim dzieciom, pomimo namacalnych dowodów kłamstwa, czy po prostu przymykali oko na ich wybryki. Nie pamiętam obowiązkowego przeszkolenia z „nie rozmawiaj z nieznajomymi”, choć zapewne takie przeszłam. Nie wiem też czy było skuteczne, bo chyba nigdy nie miałam okazji wykorzystać teorii w praktyce. Pamiętam jednak pierwszy dzień szkoły i samodzielny powrót do domu (lat 7). Z zawieszoną sznurówką z kluczami na szyi miałam po zajęciach wrócić prosto do domu. Nigdzie, ABSOLUTNIE NIGDZIE nie chodzić, tylko wrócić najszybszą drogą. Nie będąc świadoma ogromnego znaczenia słów i powagi sytuacji najzwyczajniej w świecie zapomniałam o tej zasadzie. Poszłam do koleżanki na obiad i na plac zabaw. W tym czasie mama obdzwoniła (na stacjonarne) pół miasta i po około dwóch godzinach stawiłam się w domu. Lanie pewnie było, ale nie ono utkwiło mi w pamięci. Pamiętam za to wyraz twarzy mamy, która ujrzała mnie w drzwiach. To nie była złość. To była ulga, która zastąpiła wielki strach. Miałam nauczę, która była dla mnie najlepszą lekcją. Nigdy więcej nie popełniłam takiego błędu. Zawsze byłam o wiele bardziej samodzielna od rówieśników. Może to wynikało z tego, że rodzice najzwyczajniej w świecie nie byli w stanie się nami zajmować od rana do nocy. Nie było babć i cioć do pomocy, a ktoś musiał zarabiać. Z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre.

Dzisiaj podobne sytuacje nie miałyby racji bytu. Dziecko musi być zabezpieczone w komórkę, najlepiej bez kluczy, bo mogą mu ukraść, musi biegać po zamkniętym terenie, bo rodzic musi nie tylko wiedzieć gdzie jest jego pociecha, ale najlepiej jeśli ją widzi. Z jednej strony jest to zrozumiałe. Zagrożenia zawsze były i będą. Lepiej dmuchać na zimne, ale czy dzieciaki nie powinny mieć możliwości uczyć się na własnych błędach? Czy rodzic musi wszystko kontrolować? Obawiam się, że dzieci przestają mieć możliwość kreatywnego myślenia, bo rodzic wie lepiej, co jego dziecko powinno robić w danej chwili: jeść, bawić się (i w co się bawić), iść na basen, rytmikę, pianino, angielski, francuski, hiszpański, japoński, spotkać się z kolegą/koleżanką, odrabiać lekcje (no ok, ten aspekt zawsze powinien być pod kontrolą). Najbardziej kuriozalne są dla mnie sytuacje, kiedy rodzic dzwoni kilka razy dziennie do dziecka i mówi mu co ma robić. Jakby nie lepiej było nauczyć delikwenta znajomości zegarka i niewielkiej odpowiedzialności. Wystarczy jeden błąd i konsekwencja rodzica, żeby dzieciak w końcu zapamiętał o której godzinie ma się stawić w domu.

Nie chcę być źle zrozumiana – nie pochwalam klapsów, ani innej siły fizycznej skierowanej do dziecka. To jest słabość dorosłego, który nie potrafi w inny sposób wywrzeć presji na potomku. Jeśli występuje wzajemny szacunek, to lanie nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale ludzie są tylko ludźmi, więc jestem w stanie zrozumieć tych, którzy nie potrafią panować nad sobą, a co dopiero zapanować nad niesfornym dzieckiem. Warto jednak mieć taką świadomość i starać się wyzbyć wad wychowawczych.

Podwórko wychowało wiele silnych charakterów. Życzyłabym sobie, abym mogła wychowywać dziecko w podobnej kulturze jaka panowała za czasów mojego dzieciństwa. Może nie aż tak bardzo „samopas”, ale chciałabym, żeby było samodzielne i znało zasady bezpieczeństwa. Będę jednak korzystała z możliwości wspólnych zabaw i wycieczek. To my rodzice będziemy uczyć swoje dzieci jazdy na rowerze, pływania i czytania. Będziemy rzetelnie odpowiadać na ich wszystkie pytania. To my pokażemy im świat z najbardziej pozytywnej strony. Będziemy je chronić przed zagrożeniami, ale nie za pomocą klosza, a nauki samodzielności i odpowiedzialności. Nie chcemy wychowywać idealnych dzieci. Powinny mieć swoje zdanie, chociaż może być ono inne i nie każdemu się podobać. Czy zachowamy złoty środek? Czas pokaże. Mam jednak nadzieję, że nie ulegnę modzie na „idealne” dziecko i wdrożę trochę szaleństwa i niesztampowych metod w wychowywanie dzieci, choć innym mogą się one nie podobać.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Patent na dziecko



Będąc w ciąży kreowałam w wyobraźni swój wizerunek jako matki i tworzyłam plan wychowywania dziecka. Ustaliłam, że będę konsekwentna, systematyczna, będę starać się stymulować zmysły bobasa i dbać o jego prawidłowy rozwój. Stałe godziny snu, posiłków, zdrowa dieta, dużo zabawy i spacerów. Typowe must have. Kluczem do sukcesu miała być cierpliwość, a jak się w praktyce okazało – MEGAogromne pokłady cierpliwości. Choć moje dziecko jest wybitnie spokojne i potrafi zająć się same sobą, to przychodzą takie momenty, gdzie trzeba zacisnąć zęby i podejmować niezliczone próby wykonania konkretnej czynności.

Zdarzyło się parę razy, że usłyszałam słowa podziwu odnoszące się do sposobu w jaki zajmuję się dzieckiem. Jak mu śpiewam, czytam książeczki, wygłupiam się, jak łatwo wywołuję głośny śmiech i radość bobasa. Ach... piękne chwile. Podczas gdy zabawa i nauka idą jak z płatka, to nocne usypiania bywają żałosnym widokiem. Na drodze do realizacji ekstremalnych zadań staje często mój wybuchowy charakter i niespokojny temperament (z tego miejsca ogromne chapeau bas dla wszystkich pań przedszkolanek). Te cechy w połączeniu z niewyspaniem tworzą mieszankę wybuchową, a więc oprócz walki ze Stasiem muszę walczyć sama ze sobą. 

Kocham nad życie moją latorośl, ale też jestem tylko człowiekiem. Weź tu wytłumacz maluchowi, że o 3 w nocy trzeba spać, a nie śpiewać serenady. A jak już nakarmisz, przewiniesz, ululasz i po godzinie odłożysz do łóżeczka, oj! A jednak nieeee! Jeszcze nie zasnął. No więc znowu lulasz, śpiewasz, szumisz, kołyszesz. 10, 15, 20 minut później marudzenie zmienia się wycie. Ok. zmiana taktyki. Do łóżeczka – może zaśnie sam. Po 20 min dochodzisz do wniosku, że jednak nie zaśnie. Co robić!? Działasz systemowo, no bo parę razy pewna metoda się sprawdziła. Tulę swe dziecię na półoddechu, przewieszona przez barierkę łóżeczka, która wrzyna mi się w żebra, głaszczę po główce, rączkach, nucę kołysanki. Zazwyczaj wtedy osiągam sukces, choć na typ etapie zdarzało mi się zwariować. Budzę męża i błagam o pomoc (jest z tych tatusiów, co przesypiają całe noce). Nie daję rady. Mam ochotę się rozpłakać, ale dwie rozpacze w jednym domu to za dużo. Leżę na łóżku i zadaję sobie pytanie: gdzie moja cierpliwość? To normalne? Czy tylko ja nie potrafię uspokoić własnego dziecka? Przecież Staś nie prowadzi nocnego trybu życia. Potrafi przesypiać całe noce albo budzi się dopiero nad ranem. Zarwane noce nie są regułą. Nie powinnam przecież popadać w paranoję i wychodzić z siebie, kiedy nocne karmienie nie idzie po mojej myśli.

Wiem, to okrutne. Ale prawdziwe. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – nie mam anielskiej cierpliwości. Oczywiste, że dziecko uczy wielu cennych umiejętności, ale nauka w tym temacie idzie mi strasznie opornie. Widocznie tak mam, ale najważniejsze, że jestem świadoma tej słabości i pracuję nad nią. Zauważyłam, że aktywność fizyczna pozwala rozładować nagromadzone emocje i zbędne napięcie. Uczę się odpuszczać pewne rzeczy, które mnie drażnią. Staram się ze zwiększonym spokojem podejmować kolejne próby zmierzające do osiągnięcia celu. Od niedawna udaje mi się usypiać Stasia na moich rękach. Do tej pory tego nie lubił... Dzięki temu łatwiej mi ustalać pory jego drzemek i uspokajać go bez konieczności przystawiania do piersi. Niektóre mamy chciałyby odzwyczaić swoje pociechy, ja jednak uważam to za swój sukces, ponieważ do tej pory Staś zasypiał jedynie przy piersi, w wózku lub w samochodzie. Choć bywał zmęczony jak koń po westernie to jego samodzielne zasypianie potrafiło trwać pół dnia i nie odbywało się w spokoju czy ciszy. Stres i napięcie można bardzo fajnie zniwelować uśmiechem. Próby rozbawienia maluszka rzadko kiedy nie przynoszą efektu, a i mi samej wtedy poprawia się nastrój. A to mój ulubiony patent na opanowanie nerwówki i zwiększenie zasobów cierpliwości - wygłaszam Stasiowi monolog o mojej wielkiej miłości do niego, o tym jaki jest wspaniały i cudowny (robię to bardzo często, nie tylko wtedy, kiedy cierpliwość mi się kończy). Przecież nie można się denerwować i gniewać na kogoś, komu właśnie wyznaje się miłość ;) Drugi plus tej metody to zamiana histerii maluszka w jego skupienie na moim wyrazie twarzy i intonacji. Niby wszystko takie proste i oczywiste, a jednak w praktyce bywa bardzo różnie.

Sposoby na dziecko zmieniają się tak często jak ono samo, a więc z szybkością światła. Metoda działająca wczoraj dzisiaj może być już nieaktualna. Zapewne jeszcze nie raz moje pokłady cierpliwości zostaną wyczerpane, ale najważniejsze to być kreatywnym w sytuacji wydającej się bez wyjścia. Może w końcu uda się znaleźć sposób na opanowanie emocji, który będzie niezawodny i ponadczasowy? A wy jakie macie „patenty na dziecko”?

środa, 6 kwietnia 2016

Uwielbiam!


Macierzyństwo ma niewątpliwie jedną (z wielu) bardzo ważną zaletę – spacery bez ograniczeń! No chyba, że dzidziuś nie podziela Twojego entuzjazmu... Jeszcze nigdy nie byłam bardziej dotleniona. Uwielbiam wielogodzinne spacery i apkę endomondo (lubię pobijać kilometrowe rekordy). Można bezkarnie tracić czas na rozmowy telefoniczne i słuchanie muzyki. Nigdy nie odpuszczam. Zmienność pogody nie jest żadnym problemem, a inhalująca moc deszczu motywuje jeszcze bardziej, bo przecież wychodzę przede wszystkim dla dziecka. Całe szczęście mój maluch rozumie potrzeby mamusi i pozwala realizować zaplanowane trasy. Warunek jest jeden – musi bujać. A więc siedzenie na ławce w parku nie wchodzi w grę. Staś się budzi, a jednostajny krajobraz powoduje znudzenie i niecierpliwość malucha.

Spacerowanie miało zbawienny wpływ na moją formę pociążową. Nie byłam dla siebie pobłażliwa, spacerowałam sama, bo musiałam narzucać sobie tempo. Waga szybko spadała. Teraz pozwalam sobie na towarzystwo. Macierzyństwo znacznie poszerzyło krąg moich znajomych-też-mam, więc chętnie wykorzystuję czas spędzony na dworze na wymianę poglądów i wiedzy z zakresu matkowania. Nawet dotychczasowi przyjaciele, którzy spędzali wolne chwile na lenistwie, teraz chętnie mi towarzyszą.

O zaletach spacerowania z dzieckiem można napisać książkę. Ale jest jeden aspekt, który odkryłam całkiem przypadkiem. Poznaję swoje miasto od zupełnie innej strony. Przechadzając się ulicami mam okazję zajrzeć w witryny każdego sklepu, poznać ciekawe miejsca i parki, wiem gdzie szukać szewca czy krawcowej. Gdzie podają domowe jedzenie, gdzie otworzyli nowy kebab, w końcu znalazłam sklep zoologiczny bez schodów przed wejściem. Pewnego razu dotarłam do spożywczaka z najlepszym pieczywem i chrupkami kukurydzianymi na świecie. Dzięki parkowym tablicom edukacyjnym potrafię rozpoznać gatunki drzew i wiem czym karmić kaczki (chlebem nie można, ale tego dowiedziałam się od bratowej ;-) ). Pewnego razu wstąpiłam do jednego z designerskich sklepów odzieżowych, bo moją uwagę przykuła apaszka wywieszona na witrynie. Po krótkiej rozmowie z właścicielką okazało się, że trafiłam na sklep-perełkę. Nie jakaś tam odzieżówka czy sieciówka, ale sklep z misją edukacyjną. Poważnie! Dla klientów organizują comiesięczne spotkania (za free!!) z ekspertami z różnych babskich dziedzin, np. stylistą fryzur czy dietetykiem. Wystarczy się tylko zapisać. Żal nie skorzystać.
Oprócz miejskich ulic często chadzam w stronę pobliskich wsi, gdzie łamię sobie kark na rozglądaniu się za coraz to ładniejszymi posesjami. Już sobie wyobrażam siebie siedzącą na tarasie parterowego domu, z kubkiem ciepłej herbaty w ręku i kotem na kolanach, podziwiającą gromadkę dzieci ganiających za tatą i wtórujący im pies rasy golden retriever. Ta sielskość i cisza są zbawienne. Jeśli nie muszę robić zakupów, to wolę wyruszyć w spokojniejsze miejsca, których w okolicy nie brakuje.

Dzięki spacerom poznaję swoich sąsiadów. Obecnie panuje baby boom, więc na osiedlu jest naprawdę tłoczno od kobiet z wózkami i dzieci ledwo chodzących i tych biegających. Miło jest wymijać się karocą z uśmiechem i skinieniem głowy. Mam czasami poczucie, że takie zwykłe dzień dobry wypowiedziane przez kobietę pchającą wózek znaczy tyle co „gratulują kolejnego dnia wytrwałości i współczuję nieprzespanych nocy. Mam tak samo, nie jesteś sama”. To dziwne, ale spojrzenia innych, nieznajomych mi matek, które mijam na spacerach wyrażają dumę. Dumę z bycia matką i dumę ze swojej pociechy. I ja też ją odczuwam.

Nigdy nie miałam tak wielu okazji do poznawania otaczającego mnie świata. Dotychczasowy tryb życia (głównie samochód) znacznie ograniczał tę możliwość. Fajnie, że dzięki macierzyństwie mogłam odkryć nową przyjemność. I czekam na więcej! :)  

sobota, 2 kwietnia 2016

Jak się chce, to można


Wraz z pojawieniem się potrzeby blogowania pojawił się problem braku czasu. Jeszcze nie tak dawno temu mój dzień był totalną rozsypką. Budziłam się z małym o 10:00, bo wstając wcześniej myślałam że targnę się na swoje życie, a bez kija do mnie nie można było podejść. Depresja od momentu otwarcia oczu. Ehhh... Później śniadanie, trochę zabawy, końcówka DD TVN i powtórka kuchennych rewolucji, spacer, gotowanie obiadu, tata z pracy, zabawa, kąpiel, fejsbuk i pudelek, godz. 21:30 koniec dnia. A ja umęczona jak koń po westernie! O 22:00 już śpię.

Śledziłam na fejsbuku poczynania mojej koleżanki, która mając małą córeczkę potrafiła poświęcić czas swojej pasji i jeszcze relacjonowała to na fejsie i swoim blogu. Oprócz tego regularnie wrzucała fotki fantastycznych wypieków i innych ciekawych aktywności. o_O Kurde! Jak ona to robi?! Przy najbliższej okazji zapytałam ją o to. Mój problem tkwił w złym gospodarowaniu czasem. Okazało się, że miałam go dużo więcej niż mi się wydawało. I najważniejsze – przypomniała mi o energii, którą dają ćwiczenia. W tym miejscu chciałam Ci Elu podziękować ;)
Zmieniłam tryb dnia. Wstawałam skoro świt (albo jeszcze mrok) i zaczynałam dzień od ćwiczeń.Tu muszę przytoczyć pewne stwierdzenie, które według mnie jest w 100% prawdą: macierzyństwo to eksperyment naukowy mający na celu udowodnić, że sen tak naprawdę nie jest w życiu ważny. Później już było mi dużo łatwiej się zorganizować i zrealizować dzienne obowiązki. Coś cudownego móc na nowo normalnie funkcjonować! :)

Zapisałam się też na fitness dla kobiet z dziećmi. Razem z bąblem dwa razy w tygodniu ćwiczymy sobie układy – ja ledwo łapiąc oddech, bo kardio mnie wykańcza, a mały integruje się z innymi bobasami albo w miarę cierpliwie leży na macie z zabawkami wokół siebie. Podziwiam też kobitki, które lecą z wózkiem przez pół miasta, żeby móc poćwiczyć. Jak się chce, to można!
Od czasu do czasu muszę zrobić sobie przyjemność wyskakując na shopping albo wypindrzyć się u kosmetyczek czy manikiurzystek. Zakupy robię w osiedlowym będąc na spacerze. Chatę też muszę mieć opanowaną. Priorytet to jedzenie dla bąbla („dorosły” obiad też mile widziany, ale bez szaleństw – najczęściej jest zupa). Słoiczki małemu wekuję sama. Prasuję. Nie znoszę brudu i bałaganu. Staram się regularnie zapobiegać, chociaż robotem nie jestem i bywa różnie. Mąż też tu mieszka i dbam o to, by jego życie było urozmaicone domowymi obowiązkami. Maluch jak chwilę poleży sam na podłodze i postęka, bo jeszcze nie opanował obracania się z brzuszka na plecy – nic mu nie będzie! Może w końcu się nauczy w tej desperacji :P Jak już mus przymus trzeba coś zrobić, a dzieciątko nie daje za wygraną, na ratunek przychodzi youtube i piosenki BZYK. Nie taki diabeł straszny, bo później mogę pośpiewać znane mu melodie, dzięki czemu mam na niego patent w razie marudzenia. Nikt się nie nudzi! :) Lubię poszwędać się czasem po galeriach handlowych. Ładuję malucha w nosidło i frrrruu! Jedziemy na wycieczkę. Od początku podróżujemy ze Stasiem, dzięki czemu mamy opanowane techniki transportu. Nikt się u nas nie nudzi :)

Mam wrażenie, że im więcej obowiązków tym lepiej potrafię nad nimi zapanować i realizuję zadania ponad plan. Nie istnieje dla mnie „nie mogę”, „nie dam rady”, „za dużo na raz”. Bycie matką nie zwalnia z obowiązków i rezygnowania z przyjemności. Nawet zorganizowanie chrzcin czy świąt nie było dla mnie niemożliwe, a aprobata i podziw mojej teściowej BEZCENNE ^_^ Nie chcę, aby dziecko było wymówką na wszystko. Można wymyślać milion pretekstów, że dwoje, troje, dziesięcioro dzieci. Że chłop nie pomaga, że jeszcze praca, że to i tamto. Nie oszukujmy się! Te wymówki to uspokajanie własnego sumienia, wynikające z lenistwa. Nie chcę być leniwą matką. Nie chcę, żeby przez to czegoś mi brakowało. A już na pewno, żeby brakowało czegoś mojemu synkowi. Jak się chce, to można i nic nie powinno stanąć na przeszkodzie w realizacji celów. Czasem jest po prostu ciężko. Bardzo ciężko. Ale czy nie o to właśnie chodzi? O tę satysfakcję ze zrobienia czegoś co wydaje się niemożliwe?  

czwartek, 31 marca 2016

Mam i ja!


Stało się! Wszyscy mają bloga, mam i ja!

Nigdy nie przepadałam za śledzeniem internetowych postaci blogowych, wypocin innych ludzi (nie zawsze mających rację), vlogów i innych form wylewanych myśli mało interesujących pisarzy amatorów. Do tych ostatnich muszę dopisać się sama, chociaż mam nadzieję, że szybko się rozkręcę. Nie ma nic gorszego niż czytanie gniotów, bo internety się skończyły. Szanuję czas moich czytelników, więc postaram się, żeby było ciekawie.

Kiedy byłam młodą i piękną kobietą (tak, to było parę lat temu ;) ), stawiającą na pierwszym miejscu karierę zawodową i rozwój osobisty, nie w głowie mi było posiadanie dzieci. Ich temat to było wielkie tabu, a ja sama nie miałam pojęcia o problemach i radościach matek. Bawiły mnie ich tematy: ile razy bobas wstaje w nocy, czy jest typowym ssakiem czy szamie butlę, czy jest zdrowy czy chory, jakie robi kupy, ile zjada zupki, bla bla bla... I słyszę „ucz się, ucz!!” Po jaką cholerę jak i tak zdążę zapomnieć, skoro pierwsze dziecko planuję po trzydziestce??!! Po dwuletnim romansie z korporacją powiedziałam dość! To nie mój świat, nie to co mi sprawia radość, to nie są ludzie, których chcę widzieć codziennie przez kolejne lata swojego życia i szef, który patrzy na mnie nie jak na dobrego pracownika tylko jak na potencjalny obiekt seksualny (podziękowałam za awans od d**y strony). Tak więc dobrze się stało!!! :)

Mój światopogląd zmienił się o 180 stopni odkąd zostałam mamą. Patrząc na mojego małego bąbla dziękuję Bogu, losowi i przeznaczeniu za taki przebieg sytuacji. Ale do rzeczy... :)
Sama teraz żyję tematami kupek, zupek, nocnych pobudek. I nie ma się co dziwić. Byłabym patologiczną matką gdybym w kontaktach z innymi matkami rozmawiała o polityce, pogodzie, pracy, podczas gdy one mają potrzebę mówienia o jednym – o macierzyństwie! I ja też ją mam. W końcu sama jestem matką. Teraz większość problemów sprowadza się do tematu dziecka i rodziny, reszta to mniej istotne tło. Cudowne jest to jak zmieniają się priorytety.
We wszystkim należy zachować umiar. Pomyślałam, że i ja muszę zachować cząstkę siebie w tym całym szaleństwie, mieć czas na swoje pasje i rozwój. Będąc z dzieckiem 24h człowiek potrzebuje odskoczni, czegoś co ruszy jego mózg w kreatywnym kierunku, a nie tylko w kierunku przewijaka. Tak właśnie narodziła się potrzeba blogowania.

Teraz moje życie jest pełne barw, smaków i miłości. Chcę się tym dzielić i inspirować innych.
Zapraszam ;)