piątek, 15 lipca 2016

Tak wiele robię, a nic nie jest zrobione :-)


Znacie to uczucie, gdy po przespanej nocy budzicie się rano pełne energii i planów na nowy dzień? Ja też nie. Co do planów może bym polemizowała, chociaż najczęściej obowiązki wykonuję na spontanie i wtedy, kiedy mam możliwość, czas, ale nie koniecznie ochotę. Nie pamiętam już jak to jest być wyspanym, rześkim i elastycznym z samego rana. Jedynie mocna dawka kofeiny lub adrenalina po ujrzeniu Myszka na skraju naszego łóżka, przywracają mnie do życia. Obym nigdy nie uległa modzie na poranne selfi bez makeupu w wygniecionej pościeli, bo wyglądam wtedy jak szyba przez okno, podobna zupełnie do nikogo, a już na pewno nie do samej siebie.

Po porannym rytuale zmartwychwstania pora na powolną realizację życia. Najpierw potrzeby Orzeszka. Śniadanie zazwyczaj w najprostszej i najbardziej leniwej formie, czyli kaszka z butli. Nie porywam się na nic bardziej wymyślnego, bo na nieświadomce jeszcze chatę spalę (niestety kilka garów już zakończyło swój żywot w ten sposób, więc wolę nie ryzykować z samego rana). Bezpiecznie czuję się w kuchni dopiero w porze drugiego śniadania. Później zabawy, które trochę rozruszają moje nie najnowsze kości. W trakcie „gimnastyki” ze Stasiem (daj piłeczkę mamię i brawo brawo) opracowuję ambitny plan dnia, jeśli nie określiłam go dzień wcześniej, z czego zazwyczaj realizuję może 1/10. Dzieje się tak nie z powodu lenistwa czy braku chęci, tylko dzięki mojemu Myszkowi, który jak na złość zmienia sobie system drzemek. Jak już kiedyś wspomniałam, matki nie mogą się przyzwyczajać do dobrobytu, jakim jest regularny cykl dnia dziecka. Nic nie jest na stałe, a jeśli myślisz, że zegar biologiczny Twojego malucha działa jak szwajcarski mechanizm, to szybko zrozumiesz, jak wiele jest w nim niedokręconych śrubek.

Kiedy Stanley zalicza pierwszą przedpołudniową drzemkę, zaczynam wyścig z czasem. Choć sama ledwo żyję i nie czuję się na siłach, żeby realizować cokolwiek, to głos rozsądku krzyczy „samo się nie zrobi”. Zanim wyjdę z domu muszę doprowadzić się do stanu, który nie będzie przyciągał współczujących spojrzeń przechodniów. To trochę trwa., chociaż robię konieczne minimum... Później ogarniam sprawy w necie, które powoli stają się moimi obowiązkami (nie narzekam, sama tego chciałam). Jedną nogą wkraczam do kuchni, żeby przygotować warzywa na obiad i co nieco na drugie śniadanie. Kot stęka i domaga się żarcia, tym samym działa mi na nerwy, bo wybredna z niego menda... Raz opałaszuje pełną michę taniej karmy, a później nie ruszy tej, co zapłaciłam jak za złoto. Żal wyrzucać. Leży i śmierdzi, aż w końcu zrozumiem, że jeśli nie porwie jej nurt klozetu, to zatruje mi powietrze w mieszkaniu. W międzyczasie wypakuję zmywarkę, umyję łazienkę, nastawię pranie, odkurzę mieszkanie, jeśli nie zrobiłam tego w trakcie porannej zabawy (Staś uwielbia ścigać odkurzacz), albo po prostu zrobię to po raz drugi. A tak swoją drogą... Sądzę, że dbam o porządek i utrzymuję przestrzeń wokół siebie w ogólnym ładzie i czystości, jednak zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś mi nie rozsypuje po mieszkaniu syfu z worka odkurzacza, wtedy, kiedy nie patrzę. Czasami ile razy bym nie odkurzyła, to zawsze natknę się na sierść, paprochy i inne farfocle. No szlag mnie momentami trafia! Rozumiem, że sierściuch linieje, ale przecież nie gubi całego futra w ciągu jednego dnia! Więc skąd się biorą te tumany sierści, które wciągam odkurzaczem dzień w dzień i to po kilka razy?! Syzyfowa praca, ale sama się nie zrobi. Uroki posiadania pupila. Lepiej z nim niż bez niego.

Po drzemce czas na drugie śniadanie, trochę relaksu i spacerek albo fitness. Czas leci. Po powrocie zabawa i druga drzemka. Czyżby chwila dla mnie...? W marzeniach może tak, bo przecież prasowanie czeka. Wypadałoby też obiad ugotować i męża dokarmić po powrocie z pracy (choć ani trochę nie wygląda na niedożywionego). Może w końcu sama coś zjem. Odpalam kompa, ogarniam maile. Naszła mnie chwila weny, więc warto iść za ciosem. Piszę. Niania szumi. Cholera, Myszek się budzi?! Już?! Przecież nic nie zdążyłam zrobić! Na szczęście fałszywy alarm... Piszę dalej. Kiedy skończę mam chwilę dla siebie. Prasowanie poczeka na lepszy czas. Upchnę je tam, gdzie wzrok nie sięga, bo czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Zmobilizuję się bardziej, kiedy nie będę miała w co się ubrać albo mąż zacznie coś sugerować. Obiad się zrobi.

Po drugiej drzemce czas na jedzonko Stasia i spacer albo zabawa. Nastaje wieczór i zbawienie w postaci taty. Wtedy mogę zrobić coś, co powinnam wykonać już dawno temu. Biorę się w końcu do roboty, jeśli z jakiegoś powodu sumienie mnie po nocach gryzie albo daję sobie spokój i w końcu delektuję się chwilą, która jest naprawdę tylko dla mnie. Przepierdzielam czas na głupoty: pudelek, statusy na fejsie, jakiś durny program w tv. Wieczorem i tak na nic ambitniejszego nie starcza już sił. Gdy wybija godzina 20.00 razem z mężem siedzimy jak na szpilkach w oczekiwaniu na pierwsze potarcie oczek przez Myszka. To znak, że czas na kąpiel, kaszkę i lulu. Oby usypianie poszło bezboleśnie i szybko. Czasem się udaje, a czasem trwa wieczność, pomimo że Misio przelewa się na rękach jak przez sito. Kiedy jest ten gorszy wieczór wychodzę z jego sypialni w tak samo marnym stanie, w jakim rano się budzę. Jeśli wszystko idzie po mojej myśli mam jeszcze dwie godziny wolnego i w końcu czas dla nas dwoje. Dwoje dorosłych ;)

Są dni, kiedy wyruszamy ze Stasiem w świat, pakuję torbę pieluchową po same brzegi artykułami higienicznymi, jedzeniem, zabawkami, ubraniami i wszystkimi innymi niezbędnymi rzeczami, czyli wynoszę połowę chałupy. Zabieram go na place zabaw, do różnych parków, galerii handlowych czy do dziadków na wieś. Logiczne, że w domu mnie nie ma i niczego nie zrobię, ale za to plan na dobrą zabawę odhaczam jako „zrealizowany”. Czasami wyrzuty sumienia z powodu porzucenia domowych obowiązków na rzecz przyjemniejszych zajęć mnie zjadają, ale przecież nie robię tego wyłącznie dla swojej przyjemności. Robię to przede wszystkim dla Stanley'a.

Idealną puentą tego posta będzie paradoks: tak wiele robię, a nic nie jest zrobione (znalezione w necie). O dziwo jakoś to wszystko się kręci i funkcjonuje. Chata nie zarasta kurzem, kot żyje i nie wygląda na wygłodzonego, mąż nadal wraca do domu po pracy, Stasio jak zwykle zadowolony z życia, a ja, jak co dzień zawalona robotą po uszy, jakoś ogarniam ten cały grajdołek, bo najczęściej kieruję się zasadą: najpierw przyjemności, a później obowiązki. Skoro mogę sobie na to pozwolić, to czemu nie!? :-)

wtorek, 12 lipca 2016

Mi, matce tylko jednego dziecka, nie wolno myśleć i tym bardziej pisać o macierzyństwie.


Nie mam prawa do własnego zdania. Nie powinnam nikomu mówić jak ma żyć, jak wychowywać dzieci, nie powinnam zwrócić nikomu uwagi i reagować na sytuacje, które tego wymagają. Nic nie wiem o życiu i o opiece nad dziećmi. Jestem matką tylko jednego potomka, a zachowuję się jak chodząca encyklopedia pedagogiki. Kto w ogóle dał mi komputer do rąk i dostęp do internetu?! :-)

„Nadgorliwe matki” - post opublikowany w ostatnim czasie na moim blogu – wywołał wielkie poruszenie. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu pojawiło się kilka zupełnie skrajnych komentarzy matek o różnych poglądach. Oberwało się i mi :)

Bardzo cenię taką dyskusję, jednak wolałabym, aby każdy zarzut był poparty jakimś mądrym argumentem. Pisząc bloga mam świadomość narażenia się opinii publicznej i krytyki. Nigdy jednak nie sądziłam, że ktokolwiek zechciałby odebrać mi prawo do pisemnego i publicznego wypowiadania się na moim blogu. Czerpię z tego wiele przyjemności, poruszam (tak sądzę) ciekawe tematy i nie ukrywam własnych problemów związanych z wychowywaniem dziecka. Chcę inspirować inne kobiety i zmusić do chwili refleksji. Czasem jestem dowodem na to, że matka to też człowiek, ma prawo do gorszych dni, złości i frustracji. Nie sądziłam, że ilość dzieci w jakikolwiek sposób klasyfikuje mnie jako matkę, a już na pewno nie sądziłam, że dyskwalifikuje mnie w posiadaniu własnych przemyśleń i „opatentowanych” rozwiązań wychowawczych. Na pewno ilość obowiązków, problemów i sposoby organizacji czasu i przestrzeni różnią wielodzietne matki od tych jednopotomkowych, ale przecież trud macierzyństwa, nieprzespane noce i wszystko inne, co wiąże się z urodzeniem i wychowywaniem dziecka, jest tej samej wagi dla każdej kobiety.

Zdecydowałam się na pisanie bloga z osobistej potrzeby (pisałam o tym w jednym z pierwszych postów). To moja pasja, zmusza mózg do pracy i zachęca do czytania treści o różnorodnej tematyce nawet wtedy, gdy starcza siły jedynie na wtulenie głowy w poduszkę. Tak jak czytelnik sięga po książkę na półce w księgarni i decyduje się na jej zakup lub odłożenie z powrotem, tak samo trafia w sieci na przeróżne wpisy i blogi. Ma zatem możliwość wyboru – czyta lub nie. Nie rozumiem celu, dla którego nie mogłabym według niektórych wyrażać swojej opinii. Nie uważam się za eksperta w jakiejkolwiek dziedzinie, więc nie zamierzam nikogo pouczać. Jedyne rady jakie mogłabym udzielić dotyczą tych rozwiązań, które sprawdziły się u mnie, nie twierdzę jednak, że są to jedyne i najwłaściwsze metody. Uwielbiam sarkazm. Nie zawsze to co piszę czytelnik powinien brać na serio. Trochę luzu nikomu nie zaszkodzi. ;)

Na koniec krótko i na temat: tak, jestem mamą jednego dziecka, które ma tylko 10 m-cy. Nie mam wielkiego doświadczenia, nie jestem weteranką macierzyńską. Nie wiem jak to jest wysyłać dzieci do przedszkola i odrabiać z nimi lekcje po szkole. Moje dziecko nawet nie mówi, więc nie mogę opisać śmiesznych dialogów, które wrzucają na swoje funpage znane blogerki. Wiele trudów i przyjemności jeszcze przede mną. Ale moje życie, wbrew opiniom tych, którzy mają niewiele do powiedzenia, to coś więcej niż tylko nocne pobudki, karmienie kaszką i zmiany pieluch. Przede wszystkim jest wypełnione miłością, troskami, radością i codziennymi obowiązkami. Piszę tego bloga z samych pozytywnych pobudek (choć macierzyństwo potrafi dać w kość) i chciałabym, żeby tak samo pozytywnie był odbierany. :)



sobota, 9 lipca 2016

(Nie)pomocni rodzice


Niedawno trafiłam na ciekawy artykuł na jednym z serwisów parentingowych, dość krytycznie opisujący zachowania rodziców, którzy reagują na każdy płacz, frustrację i złość swojej pociechy zbędną troską i pomocą. Problem pojawia się dość wcześnie, kiedy niemowlak okazuje swoje zdenerwowanie podczas nieudanych prób chwycenia zabawki i może trwać do późnych lat dziecięcych, gdy jako uczeń nie radzi sobie z porażkami czy brakuje mu wiary we własne możliwości.

Dziecko, które nie potrafi artykułować słowami swoich potrzeb komunikuje się z dorosłymi za pomocą płaczu, a rolą rodzica jest zapewnienie odpowiedniej formy ich zaspokojenia. Według jednej z teorii, w którą szczerzę wierzę, należy zawsze reagować na płacz, a najgorszym z możliwych rozwiązań jest pozostawienie dziecka samemu sobie i przyzwolenie na rozpacz w samotności. Jedyną pozytywną stroną tej (moim zdaniem) okrutnej metody jest względne pozbycie się problemu rodzica. Dla dziecka jednak rozgrywa się wtedy dramat. W konsekwencji traci zaufanie do osoby, która jako jedyna jest w stanie zaspokoić jego potrzeby. „Twarda szkoła” wychowywania dzieci twierdzi jednak, że dzięki temu malec nauczy się samodzielnego uspokajania i radzenia sobie z problemami. Płaczące z powodu zmęczenia czy głodu dziecko potrzebuje przede wszystkim pokarmu, miłości i przytulenia, a bolesne kolki wymagają masowania brzuszka czy innych metod z użyciem ziół albo farmaceutyków. Jaki sens ma zatem pozostawianie dziecka samego, z niezaspokojoną potrzebą i domagającego się naszej bliskości tylko dla wygody rodziców, którzy nie radzą sobie w tego typu sytuacji? Jest to fatalna metoda wychowywania, ale niestety często stosowana.

Rodzice mylnie rozumieją zasady nauki samodzielności. Tak jak nie zgodzę się z powyższą metodą radzenia sobie z płaczącym dzieckiem, tak uważam, że nagła reakcja na każdą frustrację i zdenerwowanie malca, który potrafi komunikować się z otoczeniem nie tylko za pomocą płaczu, nie jest właściwym zachowaniem. Wyręczając dziecko w każdej stresogennej dla niego sytuacji sprawiamy, że nie będzie umiało radzić sobie z problemami w dalszym życiu, a także opóźnimy jego rozwój mentalny czy fizyczny. Oczywiste, że wynika to z troski i miłości, ale nie pozwala dziecku na samodzielne podjęcie wyzwania i stawienie czoła problemom wynikającym z etapów rozwojowych. Rodzice w obawie o ryzyko popełnienia przez malca błędu nie dają mu wielkiego wyboru w działaniu.

Dziecko czerpie wzorce z obserwacji, a ten kto spędza z nim najwięcej czasu jest największym autorytetem. Kiedy malec nie radzi sobie z własnymi emocjami, które mogą nasilić się podczas zmęczenia czy nudy, manifestuje swoje niezadowolenie, które rodzic odbiera jako sygnał do natychmiastowej reakcji. Nie zawsze wie, dlaczego dziecko zachowuje się w „karygodny” sposób i nie potrafi wyegzekwować zmiany zachowania. Stawiane przez dorosłego warunki bywają niezrozumiałe dla małego człowieka, co dodatkowo nasila jego złość. Dziecko uczy się, że dzięki swojej frustracji skupia uwagę rodzica, który zazwyczaj porzuca dotychczas wykonywane zajęcie, aby pospieszyć mu na pomoc. Takie zachowanie utrwala w jego świadomości poczucie, że jedynym zadaniem rodziców jest opieka nad swoim potomstwem. Dziecko nie jest w stanie zaakceptować konieczności wykonywania przez dorosłych innych obowiązków. Nie ma okazji obserwować ich podczas codziennych czynności i nauczyć się cierpliwości.

Czasem ciężko znaleźć złoty środek – znam to z autopsji. Serce nakazuje biec na pomoc, rozum jednak chciałby zaczekać i obserwować. Nie chcę i nie mogę poświęcić synkowi 100% swojego czasu. Chcę, żeby rozumiał odrębność moich i jego potrzeb. Reaguję na każdy jego płacz, ale frustrację i złość traktuję z przymrużeniem oka. Nie mam wyrzutów sumienia jeśli nie pomogę mu w czynności, z którą wiem, że da sobie radę. Nie rzucam wszystkiego i nie biegnę na pomoc, gdy słyszę rozpacz z powodu jego utknięcia między krzesłami. Daję mu czas i obserwuję z ukrycia. Oczywiście potworem nie jestem; kiedy muszę, to pomogę. Wolę jednak nie wyręczać go zanadto. Przecież nie jestem jedną z tych nadgorliwych matek... ;-)  

środa, 6 lipca 2016

Kompleks(owy) ratunek


Każda kobieta miała, ma i zawsze będzie mieć kompleksy. Niektóre towarzyszą nam od momentu uświadomienia sobie o ich istnieniu, inne nabywamy po drodze życia, niektóre nie byłyby kompleksami, gdyby nie telewizyjne i gazetowe piękności, rażące po oczach swoją idealnością.

Moje główne kompleksy dotyczyły wagi i choć teraz mówię o tym otwarcie, to jeszcze rok temu był to dla mnie temat tabu, a jeśli już został poruszony, to czułam jak osuwa mi się grunt pod nogami. Przytyki obracałam w żart albo nie komentowałam, jednak cały dramat przeżywałam wewnątrz siebie i pozwalałam na jego ujście dopiero wtedy, gdy nikt nie patrzył. Nie jestem osobą otyłą, a moje BMI wskazuje, że jestem o dwa centymetry za niska :P Noszę standardowe rozmiary: 38-40. Od numerka na metce ważniejsze jest zdrowie. Dbam o to co jem, lubię ćwiczyć, a nawet potrzebuję tego jak ryba wody. Stąd brały się moje frustracje, gdy pomimo kontroli diety i sportu ciężko było mi osiągnąć efekt o jakim marzyłam. Dość duże spadki wagi następowały wtedy, gdy w życiu pojawiał się stres. Podziw rodziny i znajomych był ogromy, jednak nie zdawali sobie sprawy, że szczupłą sylwetkę przypłaciłam zdrowiem i depresją. Nie ukrywam, że z dumą zakładałam rozmiar 36 i czułam się rewelacyjnie, gdy mogłam ubrać się we wszystko, na co miałam ochotę i świetnie w tym wyglądałam. Zbyt dużą wagę przywiązywałam do wyglądu. Sporo w tym było pychy i próżności.

Dlaczego o tym piszę na blogu poświęconym tematyce parentingowej? Dlatego, że dzięki mojemu synkowi zaczęłam doceniać to, co jest naprawdę ważne. W końcu zaakceptowałam siebie taką, jaką jestem. Ciąża zmieniła w moim ciele bardzo wiele, niektórych wad nie naprawię, czasu nie cofnę, a nawet gdybym mogła, to nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu dziecka. W końcu zdałam sobie sprawę, że niezależnie od tego jak wyglądam i czy podobam się innym, to jest ktoś, kto kocha mnie całym swoim malutkim sercem. Kto nie patrzy na mnie przez pryzmat urody lansowanej w TV, nie zna pojęcia „idealny wygląd”, dla kogo liczy się tylko moja obecność i miłość. Dzięki Stasiowi zrozumiałam w końcu, że moje kompleksy znajdują się głównie w mojej głowie, że każdy ma prawo wyglądać inaczej - nie zawsze idealnie i tak, jak chcieliby tego inni. Co ważne - mój mąż nadal patrzy na mnie jak na atrakcyjną kobietę, a to, że wydałam na świat przecudownego synka działa dodatkowo na moją korzyść. Jestem dla niego nie tylko atrakcyjną żoną, ale też matką.

Teraz komentarze na temat mojego wyglądy puszczam mimo uszu, bo wiem, że robię co w mojej mocy (i zazwyczaj chęci) aby wyglądać i czuć się dobrze. Nie zawsze mam czas rozpuścić i ułożyć włosy przed wyjściem na spacer, łatwiej mi je po prostu związać. Wyleczyłam się z kompleksów brzydkiej cery, więc nie muszę już nakładać tony fluidu, tak jak kiedyś, gdy miałam problem z trądzikiem. Dzięki braku makeupu mogę całować i wtulać twarz w ciałko mojego synka bez obawy zostawienia paskudnych beżowych plam i wcierania kosmetyków w jego idealną skórę. Cenię sobie wygodę i czas, gdy idę ze Stasiem na spacer, nie będę zatem stać przed szafą pół godziny by dobrać odpowiednią stylizację i kolejne pół by namalować idealną kreskę nad okiem. W ferworze zabaw i obowiązków domowych mam prawo nie zauważyć plamy na bluzce, która powstała podczas miksowania zupki dla Stasia. Niech się wstydzi ten, kto widzi! ;-)

Zdarza mi się marudzić pod nosem patrząc w lustro, tu wisi, tam wystaje, że trochę ciasno mi w tych spodniach, koszulka nie taka, bo za bardzo odkrywa moje masywne ramiona. W końcu to olewam i wychodzę z domu w tym, w czym akurat stoję. I tak nie jest najgorzej, jakieś wyczucie stylu mam. ;-) W końcu idę na spacer i do osiedlowego po bułki, a nie na galę Oskarów.

Inni potrafią oceniać nas swoją miarą (w ich przekonaniu jedyną właściwą) nie mając pojęcia jak wygląda nasze życie. Dlatego nauczyłam się, że wszystkich zadowolić nie można i w końcu zaakceptowałam siebie. Zrobiłam to dla Stasia i dzięki Niemu. W jego oczach zawsze będę najpiękniejszą mamą. :)

czwartek, 30 czerwca 2016

Nadgorliwe matki


Wychodząc na spacery z Orzeszkiem bardzo często bywam świadkiem nadopiekuńczości innych matek czy też opiekunek. Co do zasady nie powinno się zwracać uwagi i mówić obcemu w jaki sposób powinien wychowywać swoje dziecko, ale bywa, że mam ochotę walnąć taką delikwentkę w łeb i powiedzieć „użyj mózgu”. Emocje jednak zapętlam mocniej na smyczy i przyspieszam kroku. No krew mnie zalewa jak patrzę czasami na ich bezmyślność! O jakie sytuacje chodzi? Na pewno też się z nimi wielokrotnie spotkałyście, a jeśli to Wy jesteście tymi nadgorliwymi, w tym miejscu apeluję do Was - przemyślcie swoje zachowanie! ;-)

Jedna z sytuacji miała miejsce na ogrodzonym placu zabaw w parku. Matka krzyczy do syna, na oko 5 lat, „nie biegnij, bo się spocisz”. Za chwilę słyszę „uważaj!”, „stój!”. Dlaczego?! Krzywda jakaś mu się dzieje? Wybiegnie na ulicę? Przecież park jest ogrodzony, dookoła biega mnóstwo dzieci. I tak powinno być. Gdzie mają biegać? A może lepiej, żeby nie biegały bo zadyszki dostaną. A za parę lat otyłość drugiego stopnia, cukrzyca i szykany ze strony rówieśników. Czy odrobina potu kogoś zabiła? No nie... Więc po jaką cholerę ta matka ogranicza dziecko w zachowaniach, które są naturalne i niezbędne dla zdrowia?!

Kiedy pada deszcz place zabaw są puste. W zimę, wiosnę czy na jesieni zabawa na powietrzu w mokry dzień może się skończyć różnie. Ale w ciepłe dni lata, nawet te bez słońca, wielką frajdę dzieciom sprawia skakanie po kałuży czy zjechanie tyłkiem po mokrej zjeżdżalni. Przecież jest ciepło, wszystko wysycha na wiór w mgnieniu oka. Po co odmawiać im tej przyjemności.
Bardzo często widuję babcie albo nianie w podeszłym wieku, które przychodzą z pociechami na place zabaw. Współczuję tym dzieciom, serio. Zamiast szaleć, biegać, skakać, huśtać się aż do sztangi, to są prowadzone za rękę, aby uniknąć przewrócenia czy upadku. Na huśtawkę same wejść nie mogą, a już na pewno nie mogą same się bujać, bo przecież mają głupie pomysły. Tragedia murowana! Tam nie wchodź, bo za wysoko. Tu nie, bo za stromo. Uważaj na to, uważaj na tamto, sramto. Smutne... Teraz place zabaw są bardzo nowoczesne i zabawa na nich może być niezwykle kreatywna, pod warunkiem, że dziecko samo decyduje w którym kierunku chce się wspiąć, gdzie ustanowi bazę, a gdzie barykadę dla intruzów.

Placem zabaw Stasia jest dywan, a przeszkody to jego nieporadność. Nie łapię go za każdym razem, kiedy traci równowagę podczas siedzenia. Nie pomagam mu przeturlać się przez moje nogi, nawet jeśli zamierza lądować na głowie. Kiedy ktoś obserwuje te zabawy z boku, to ma ochotę ruszyć na pomoc. Nie dopuszczam do tego, żeby stała mu się jakakolwiek krzywda, ale umówmy się... Lekkie uderzenie głową czy frustracja z powodu dużych chęci, a braku możliwości wykonania zadania, nie są powodem zakazu szaleństw na podłodze!

Kolejny upalny dzień bez słońca. Czuć było w powietrzu lekką wilgoć, coś podobnego do mżawki. Wracam upocona z fitnesu, ja w fit ciuchach, Staś natomiast w bluzeczce na długi rękaw, cienkie spodenki, bez czapki naturalnie, bo przecież nie wiało. Mijam matkę z wózkiem (spacerówką, czyli dziecko już nie takie maleńkie) i oczom nie mogę uwierzyć! Dziecko zakryte kocem, z czapką na głowie i na wózek naciągnięta folia przeciwdeszczowa. Zagotowałam się! Żałuję do teraz, że nie zwróciłam tej babie uwagi. Później przeanalizowałam sytuację i doszłam do wniosku, że to dziecko mogło się udusić albo przegrzać. Zawsze zależało mi na tym, żeby Staś oddychał wilgotnym, zdrowym powietrzem i wzmacniał odporność, więc folię założyłam na wózek jedynie kilka razy i to w największe ulewy. Wychodziłam na spacery zawsze, niezależnie od pogody. Kaszel, a już na pewno nie katar, nie są przeszkodą dla spacerów, a nawet więcej! Według opinii lekarza są bardzo wskazane. Nie bójmy się więc wychodzić z dziećmi na dwór.

Nie rozumiem matek, które w upalne dni zakładają dzieciom czapki zakrywające uszy. Halny nie wieje, mrozu nie ma... Albo okrywają kocami, ubierają w kombinezony i zimowe czapki gdy temperatura jest na plusie. O zgrozo! Owszem, mi też się zdarza przegiąć w obydwie strony. Czasem ubiorę go za lekko i kiedy zaczyna kichać na spacerze wiem, że przesadziłam. Zawsze w torbie wózka mam skarpetki, bluzę i czapeczkę. Bywa, że walczę sama ze sobą, kiedy serce chce go ubrać cieplej, a rozum mówi „nie przesadzaj”. Na spacerze zastanawiam się czy wieje na tyle, żeby wciskać mu czapkę na głowę. Tak długo nad tym myślę, aż w końcu przestaje wiać albo zdążę wrócić do domu. I powiem więcej, Misiek nigdy nie chorował z tego powodu. Bardziej przeżywam, kiedy jest skwar, a ja ubiorę go za ciepło.

Nadgorliwe dbanie o higienę też mnie przeraża. Po pogłaskaniu mojego kota przez dziecko znajomych słyszę nadgorliwą matkę: umyj rączki, bo kotek jest brudny. Hahaha!!! Co jak co, ale to dziecko prędzej mogłoby zarazić czymś mojego kota, a nie odwrotnie ;D Albo jedzenie z podłogi. Staram się mieć czysto, bo Stasio zainteresuje się każdym farfoclem, ale jeśli daję mu jedzenie do rączki, to nie wyłapuję każdego okruszka z podłogi i nie wyrywam z rączki chrupka, kiedy wytrze nim podłogę. Kot to jego ulubiona maskotka. Zdarza się, że powyrywa mu sierść z miłości, na co czasami kot zareaguje agresywnie. Zawsze zachowuję szczególną czujność w kontaktach Stasia z Neosiem. Zadrapania też już były, ale Bobini nawet się nie zorientował. Twardy zawodnik :D

Muszę pilnować kociego jedzenia. Zdarzyła się sytuacja, że koci chrupek wpadł w niepowołane ręce Stasieńka, a później trafił do jego buzi. Nic się nie stało. Staś i kot nadal żyją i mają się dobrze. Oczywiście nie daję ogólnego przyzwolenia na tego typu zachowania, nie podsunę Misiowi kociej miski pod nos i nie powiem „częstuj się”, interweniuję gdy widzę jak pakuje sobie listki do buzi czy jakiś zawieruszony papierek. Logiczne, wolę żeby tego nie robił, ale czasami nie zdążę i raczej nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Bobini został także nie raz skrupulatnie wylizany przez psa mojej znajomej, a jego paluszki sprawdziły głębokość dziurek w nosie czworonoga. Nikomu nic nie dolega. Staś i pies są nadal zdrowi. Wcześniej, kiedy mój synek był mniejszy, trochę wariowałam na tym punkcie, ale na szczęście już mi przeszło. :D

Każda mama chce dobra dla swojego maluszka i zna najlepiej jego potrzeby. Rozumiem, że ich nadgorliwość wynika z miłości, ale czasem trzeba odpuścić i podjąć pewne ryzyko. Muszą zrozumieć, że takim zachowaniem mogą narobić więcej szkody niż pożytku. Pozwólmy dzieciom być tylko dziećmi i dbajmy o ich zdrowie z rozsądkiem. Nie zawsze najłatwiejsze i najbardziej oczywiste - zabranianie wszystkiego, jest tym właściwym rozwiązaniem.

środa, 29 czerwca 2016

Tyle szczęścia na raz. I jak tu nie zwariować!? :)


Jestem mamą. TAK! Jestem Mamą! :) Czasem sama nie mogę w to uwierzyć. Moja przyjaciółka też często daje mi do zrozumienia, że wszystkiego można było się po mnie spodziewać, ale nie takiej odpowiedzialności i mnie w roli matki. Ciężko mi się z nią nie zgodzić :D Nigdy nie zaglądałam do wózków, nie wariowałam z radości na widok dzieci; jak już wspomniałam w jednym z postów planowałam się rozmnażać dopiero po trzydziestce. Najpierw chciałam się ustawić finansowo i zawodowo. Boże, jaka ja byłam głupia! Hahaha!!! :)

Teraz wiem ile prawdy było w słowach innych matek: „im wcześniej urodzisz, tym lepiej”, „dziecko to mega szczęście”, „jakoś sobie poradzisz”. Teraz wiem, że dla dziecka, które się darzy bezgraniczną miłością można wiele poświęcić, sobie odmówić bez żalu i zapewnić kruszynce to, czego potrzebuje. Nie zdecydowałam się wcześniej na dziecko, bo nigdy nie posiadałam instynktu macierzyńskiego. Nawet decyzja o powiększeniu rodziny została przeze mnie podjęta dość spontanicznie i nie do końca na poważnie. Nie myślałam wtedy o konsekwencjach i odpowiedzialności, a jednak moment pojawienia się dwóch kresek na teście był prawie równie szczęśliwy jak narodziny mojego zdrowego synka. Los nigdy nie zdecydował za mnie. Nie byłam lekkomyślna i obawiałam się niechcianej ciąży. Może dlatego, że nasz synek był planowany (mniej lub bardziej poważnie ;-) ), wyczekiwaliśmy go z niecierpliwością i obdarzyliśmy wielką miłością w chwili narodzin. Tak, kocha się tę fasolkę od momentu informacji o ciąży, ale ta bezgraniczna miłość pojawiła się w momencie ujrzenia i objęcia w ramionach.

Pierwsza ciąża i wszystko z nią związane było dla mnie i mojego męża pewną abstrakcją i czymś zupełnie nowym (logiczne), zresztą tak samo jak pojawienie się i wychowywanie maleństwa. Czuliśmy ekscytację, niepewność, wpadliśmy w szał zakupów i przygotowań. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jaka fala szczęścia i miłości nas zaleje. Zdarza nam się analizować nasze życie przed i po narodzinach Stasia. Czujemy znacznie więcej empatii w stosunku do osób, które spodziewają się dziecka lub już są rodzicami. Mamy więcej tematów do rozmowy, czujemy prawdziwą radość, gdy znajomi informują nas o narodzinach lub ciąży. Wiemy już jakie to Szczęście.

Kiedy patrzę na moje dziecko i widzę jak się rozwija, kiedy czuję wielką dumę z postępów w rozwoju i ze wszystkich pierwszych razów, to wiem, że było warto zrezygnować ze spontanicznego życia i spania do południa po imprezach. Szczęście jakie towarzyszy pierwszemu uśmiechowi, pojawieniu się pierwszych ząbków, pełzaniu między stołem a zabawką, nauce „koci łapci” i „brawo, brawo”, uczucie zaciskających się rączek na szyi i wtulanie się mojego Misiaczka jest uczuciem NIE-DO-O-PI-SA-NIA. Kiedy niemowlak rośnie i zmienia się z zupełnie zależnej od nas istotki w dziecko, któremu kształtuje się charakter, które z wieloma zadaniami daje sobie samo radę i jasno manifestuje aprobatę lub dezaprobatę moich działań, uświadamiam sobie, że jestem świadkiem czegoś pięknego. To dla mnie chwile tak cenne, że nie zdecydowałabym się z nich zrezygnować dla dobra materialnego. Przykładam wszelkich starań w rozwój dziecka i czerpię z tego wiele radości. Jasne, czasami bywa ciężko. Czasem częściej niż często, ale jesteśmy dorośli, musimy sobie z tym radzić.

Zawsze chciałam mieć dzieci. W zamiarze standard – dwoje by wystarczyło. Teraz wiem, że tego Szczęścia nigdy dość. O bólu, jaki towarzyszył porodowi i rekonwalescencji szybko się zapomina (w porównaniu z historiami kobiet rodzących naturalnie, moja cesarka była jak wakacje all inclusive w szpitalu), a właściwie teraz nie ma on żadnego znaczenia. Obawy związane z porodem nigdy nie będą miały wpływu na moją decyzję o powiększeniu rodziny. Kolejna ciąża z racji posiadanego już doświadczenia i znajomości tematu będzie zapewne bardziej świadoma, przeżywana z większym luzem, choć równie mocno upragniona. Przy kolejnych dzieciach na pewno nie będzie łatwiej, ale jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie. I tak już zwariowaliśmy z miłości! :)

czwartek, 23 czerwca 2016

Ja wysiadam!


Kiedy czytam o idealnych matkach, które idealnie prowadzą dom, są idealnie zorganizowane i perfekcyjnie zarządzają czasem, które mają idealnych mężów i idealne dzieci wszystko jedzące, przesypiające całe noce, bez kolek i zawsze w świetnym humorze, które pieką drożdżowe babeczki i chwalą się nimi na fejsie, wrzucają fotki z siłowni w samym topie (nawet trzecia ciąża nie zniszczyła nienagannie wysportowanego ciała), do tego mają swoją pasję i robią karierę, myślę sobie, że nie dorastam im do pięt. Zamiast tego mam idealnie rozpieprzony plan dnia i perfekcyjny bałagan w domu, a na plus mogę zaliczyć kilogramy po ciąży. O czasie na swoje pasje, WRÓĆ! O czasie na swoje podstawowe potrzeby życiowe nawet nie wspominam.

No OK..., może nie jest tak fatalnie. Może dramatyzuję. Przecież zdarza mi się wypić jeszcze ciepłą poranną kawę. Staram się znaleźć czas na tego bloga, chociaż ostatnio moje starania zostały zmiażdżone przez domagającego się bliskości Bobiniego (około 8-9 miesiąca towarzystwo matki 24h/dobę jest konieczne, dziecko przechodzi tzw. kryzys separacyjny). Czasami wyjdę wieczorem na zakupy (albo gdziekolwiek oby tylko wyjść z domu), kiedy mąż wróci z pracy. Minione tygodnie nie były dla mnie łaskawe, najbliższe również nie będą, ponieważ konkuruję z pasją mojego męża, który restauruje swoje wymarzone auto. Na razie jestem na przegranej pozycji. Brakuje mi czasu na wszystko! Fryzjera przekładałam już 5 razy, chociaż chodzę raz na parę lat. Pranie nie dość, że nieuprasowane, to kolejne ciuchy wylewają się z kosza w nadziei, że może w końcu zlituję się nad nimi, upchniętymi po brzegi i nastawię pralkę. Tak, wiem. Myślicie pewnie, że to żaden wysiłek wrzucić do pralki. Ale później ktoś musi porozwieszać te tryliardy skarpetek, koszul i koszulek. A później jeszcze znaleźć czas na uprasowanie! Czasem jest to ponad moje siły.

Mój mąż, tak dziecinnie nieświadomy moich codziennych zadań (prędzej nazwałabym je sukcesami), po ciężkiej nocy daje rady w stylu „jak Staś zaśnie, to ty też sobie pośpij”. No racja! Czemu nie! To jak Staś będzie gotował, to ja też wtedy ugotuję, a jak będzie sprzątał, to ja też w tym czasie posprzątam albo poprasuję. Logiczne...

Według innych teorii nie mam powodów do narzekania  (nie robię tego, po prostu domagam się i walczę o więcej czasu dla siebie). Mam dziecko aniołka, który nie płacze, przesypia noce, sam potrafi się bawić, a przecież inni mają troje dzieci i jakoś dają radę. A samotne matki, to już w ogóle supermenki. Oczywiście! Ja też świetnie sobie radzę. Na szczęście nie jestem samotną matką (z tego miejsca muszę przyznać, że robią kawał dobrej roboty. Podziwiam je. Naprawdę). Chciałabym wieczorem regularnie biegać, regularnie pisać posty, wyjść na zakupy SAMA, bez konieczności pchania wózka i zajmowania czymkolwiek małych rączek synka, bo wszystko jest dla niego takie interesujące, a półki sklepowe tak bardzo w jego zasięgu. Chciałabym robić coś sama i dla siebie. Jestem także żoną, o małżeństwo i męża także trzeba dbać. ;) Nie chodzi tylko o „oczywiste”, a przede wszystkim o rozmowę i spędzanie ze sobą paru chwil dziennie. Ale jak tu znaleźć na to wszystko czas i siły!?

Domagający się mojej obecności Bobini bywa bardzo zawzięty. Zdarza się, że większość dnia spędzam z nim na dywanie, a kiedy pójdę do drugiego pokoju zaczyna się płacz albo po chwili widzę blond główkę wynurzającą się zza drzwi. Z jednej strony jest to cudowne i wyjątkowe uczucie, kiedy mam świadomość, że jestem dla tej małej osóbki całym światem. Że wyciąga do mnie rączki, chce się przytulić i ukoić strach (separacyjny) w moich ramionach. Piękne jest to, jak czuję się wyjątkowa. Właśnie dzięki niemu. Nie mogę stracić zaufania jakim mnie darzy. Muszę reagować na jego potrzeby. Wiem, że nadejdzie czas, kiedy będzie chciał być bardziej samodzielny, kiedy będzie wyrywał się z uścisku, kiedy powie „ja sam”. Korzystam więc z chwil, kiedy możemy być tylko dla siebie i tak blisko. Z drugiej strony w tej sytuacji odczuwam zmęczenie bardziej niż zwykle. Staram się urozmaicać nam dni, robimy różne wycieczki samochodowe i piesze, świetnie się bawimy, próbuję zwrócić uwagę synka na świat dookoła, dzięki temu nie wiesza mi się na szyję za każdym razem, kiedy na niego spojrzę. Te aktywne dni też potrafią człowieka wykończyć, ale to frajda zarówno dla niego jak i dla mnie. Tym bardziej potrzebuję czasu na spełnianie swoich potrzeb i pobycia sama ze sobą. Nawet prasowanie nie jest mi straszne, jeśli odbywa się w ludzkich godzinach, a nie o północy. Kiedy Staś ma należytą opiekę i nie muszę pilnować czy nie ciągnie za kabel żelazka. Przy muzyczce + lampka wina, można nawet potańczyć i pośpiewać przy desce. ;-)

Wiem, że każdy okres jest przejściowy. To nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy poświęcam się dziecku prawie 24h/dobę. Od tego też jestem ;) Tak było zaraz po urodzeniu, tak jest teraz i pewnie będzie wtedy, gdy znowu tatuś zechce się realizować w swoich pasjach, a być może wtedy Staś będzie przechodził kolejny kryzys separacyjny. Taka kolej rzeczy. Ale jeśli czuję, że to zaczyna mnie przerastać, że zaczyna brakować sił i wkrada się chandra, muszę jasno komunikować o swoich potrzebach. Mąż trochę odpuści, a ja zregeneruję siły.

Nie wiem jak te wszystkie „perfekcyjne mamy trójki dzieci” ogarniają to wszystko z czego słyną. Albo to jedna wielka fikcja i potrzeba koloryzowania świata za lajki i folołersy, albo faktycznie doświadczenie było dla nich najlepszym nauczycielem. Nie wiem czy potrzebuję być taka idealna i spinać się na widok okruszka na podłodze, czy lepiej zaakceptować trochę kurzu i nie zwariować. Ale jeśli opanuję taktykę zarządzania czasem, to może u mnie też wszystko będzie idealne. Będę spełnioną matką, choć z małą ilością czasu dla siebie, będę miała zadowolonego męża i szczęśliwe dziecko. Zaraz, zaraz... Właściwie, to już tak jest! A jednak daleko mi do ideału. ;-)