Będąc w ciąży kreowałam w
wyobraźni swój wizerunek jako matki i tworzyłam plan wychowywania
dziecka. Ustaliłam, że będę konsekwentna, systematyczna, będę
starać się stymulować zmysły bobasa i dbać o jego prawidłowy
rozwój. Stałe godziny snu, posiłków, zdrowa dieta, dużo zabawy i
spacerów. Typowe must have. Kluczem do sukcesu miała być
cierpliwość, a jak się w praktyce okazało – MEGAogromne pokłady
cierpliwości. Choć moje dziecko jest wybitnie spokojne i potrafi
zająć się same sobą, to przychodzą takie momenty, gdzie trzeba
zacisnąć zęby i podejmować niezliczone próby wykonania
konkretnej czynności.
Zdarzyło się parę razy, że
usłyszałam słowa podziwu odnoszące się do sposobu w jaki zajmuję
się dzieckiem. Jak mu śpiewam, czytam książeczki, wygłupiam się,
jak łatwo wywołuję głośny śmiech i radość bobasa. Ach...
piękne chwile. Podczas gdy zabawa i nauka idą jak z płatka, to
nocne usypiania bywają żałosnym widokiem. Na drodze do realizacji
ekstremalnych zadań staje często mój wybuchowy charakter i
niespokojny temperament (z tego miejsca ogromne chapeau bas dla
wszystkich pań przedszkolanek). Te cechy w połączeniu z
niewyspaniem tworzą mieszankę wybuchową, a więc oprócz walki ze
Stasiem muszę walczyć sama ze sobą.
Kocham nad życie moją
latorośl, ale też jestem tylko człowiekiem. Weź tu wytłumacz
maluchowi, że o 3 w nocy trzeba spać, a nie śpiewać serenady. A
jak już nakarmisz, przewiniesz, ululasz i po godzinie odłożysz do
łóżeczka, oj! A jednak nieeee! Jeszcze nie zasnął. No więc
znowu lulasz, śpiewasz, szumisz, kołyszesz. 10, 15, 20 minut
później marudzenie zmienia się wycie. Ok. zmiana taktyki. Do
łóżeczka – może zaśnie sam. Po 20 min dochodzisz do wniosku,
że jednak nie zaśnie. Co robić!? Działasz systemowo, no bo parę
razy pewna metoda się sprawdziła. Tulę swe dziecię na półoddechu,
przewieszona przez barierkę łóżeczka, która wrzyna mi się w
żebra, głaszczę po główce, rączkach, nucę kołysanki.
Zazwyczaj wtedy osiągam sukces, choć na typ etapie zdarzało mi się
zwariować. Budzę męża i błagam o pomoc (jest z tych tatusiów,
co przesypiają całe noce). Nie daję rady. Mam ochotę się
rozpłakać, ale dwie rozpacze w jednym domu to za dużo. Leżę na
łóżku i zadaję sobie pytanie: gdzie moja cierpliwość? To
normalne? Czy tylko ja nie potrafię uspokoić własnego dziecka?
Przecież Staś nie prowadzi nocnego trybu życia. Potrafi przesypiać
całe noce albo budzi się dopiero nad ranem. Zarwane noce nie są
regułą. Nie powinnam przecież popadać w paranoję i wychodzić z
siebie, kiedy nocne karmienie nie idzie po mojej myśli.
Wiem, to okrutne. Ale prawdziwe. Trzeba
spojrzeć prawdzie w oczy – nie mam anielskiej cierpliwości.
Oczywiste, że dziecko uczy wielu cennych umiejętności, ale nauka w
tym temacie idzie mi strasznie opornie. Widocznie tak mam, ale
najważniejsze, że jestem świadoma tej słabości i pracuję nad
nią. Zauważyłam, że aktywność fizyczna pozwala rozładować
nagromadzone emocje i zbędne napięcie. Uczę się odpuszczać pewne
rzeczy, które mnie drażnią. Staram się ze zwiększonym spokojem
podejmować kolejne próby zmierzające do osiągnięcia celu. Od
niedawna udaje mi się usypiać Stasia na moich rękach. Do tej pory
tego nie lubił... Dzięki temu łatwiej mi ustalać pory jego
drzemek i uspokajać go bez konieczności przystawiania do piersi.
Niektóre mamy chciałyby odzwyczaić swoje pociechy, ja jednak
uważam to za swój sukces, ponieważ do tej pory Staś zasypiał
jedynie przy piersi, w wózku lub w samochodzie. Choć bywał
zmęczony jak koń po westernie to jego samodzielne zasypianie
potrafiło trwać pół dnia i nie odbywało się w spokoju czy
ciszy. Stres i napięcie można bardzo fajnie zniwelować uśmiechem.
Próby rozbawienia maluszka rzadko kiedy nie przynoszą efektu, a i
mi samej wtedy poprawia się nastrój. A to mój ulubiony patent na
opanowanie nerwówki i zwiększenie zasobów cierpliwości -
wygłaszam Stasiowi monolog o mojej wielkiej miłości do niego, o
tym jaki jest wspaniały i cudowny (robię to bardzo często, nie
tylko wtedy, kiedy cierpliwość mi się kończy). Przecież nie
można się denerwować i gniewać na kogoś, komu właśnie wyznaje
się miłość ;) Drugi plus tej metody to zamiana histerii maluszka
w jego skupienie na moim wyrazie twarzy i intonacji. Niby wszystko
takie proste i oczywiste, a jednak w praktyce bywa bardzo różnie.
Sposoby na dziecko zmieniają się tak
często jak ono samo, a więc z szybkością światła. Metoda
działająca wczoraj dzisiaj może być już nieaktualna. Zapewne
jeszcze nie raz moje pokłady cierpliwości zostaną wyczerpane, ale
najważniejsze to być kreatywnym w sytuacji wydającej się bez
wyjścia. Może w końcu uda się znaleźć sposób na opanowanie
emocji, który będzie niezawodny i ponadczasowy? A wy jakie macie
„patenty na dziecko”?
Niestety nie mam patentu...:(. Zawsze widziałam siebie jako cierpliwą kobietę i taką też chciałam być matką. Niestety rzeczywistość pisze najróżniejsze scenariusze...i wcale nie robi się łatwiej jak dzieci są starsze. W opanowywaniu swoich emocji, z tymczasową depresją i wszelkimi innymi frustracjami bardzo pomaga mi odrobina czasu dla siebie (bez dzieci i mężusia), choćby pół godzinki spędzone na spacerze ze słuchawkami w uszach i ulubioną Billy Holiday. Oczywiście dla Ciebie może to być choćby pisanie tego bloga, odrobina relaksu może zdziałać cuda :).
OdpowiedzUsuń