czwartek, 14 kwietnia 2016

Patent na dziecko



Będąc w ciąży kreowałam w wyobraźni swój wizerunek jako matki i tworzyłam plan wychowywania dziecka. Ustaliłam, że będę konsekwentna, systematyczna, będę starać się stymulować zmysły bobasa i dbać o jego prawidłowy rozwój. Stałe godziny snu, posiłków, zdrowa dieta, dużo zabawy i spacerów. Typowe must have. Kluczem do sukcesu miała być cierpliwość, a jak się w praktyce okazało – MEGAogromne pokłady cierpliwości. Choć moje dziecko jest wybitnie spokojne i potrafi zająć się same sobą, to przychodzą takie momenty, gdzie trzeba zacisnąć zęby i podejmować niezliczone próby wykonania konkretnej czynności.

Zdarzyło się parę razy, że usłyszałam słowa podziwu odnoszące się do sposobu w jaki zajmuję się dzieckiem. Jak mu śpiewam, czytam książeczki, wygłupiam się, jak łatwo wywołuję głośny śmiech i radość bobasa. Ach... piękne chwile. Podczas gdy zabawa i nauka idą jak z płatka, to nocne usypiania bywają żałosnym widokiem. Na drodze do realizacji ekstremalnych zadań staje często mój wybuchowy charakter i niespokojny temperament (z tego miejsca ogromne chapeau bas dla wszystkich pań przedszkolanek). Te cechy w połączeniu z niewyspaniem tworzą mieszankę wybuchową, a więc oprócz walki ze Stasiem muszę walczyć sama ze sobą. 

Kocham nad życie moją latorośl, ale też jestem tylko człowiekiem. Weź tu wytłumacz maluchowi, że o 3 w nocy trzeba spać, a nie śpiewać serenady. A jak już nakarmisz, przewiniesz, ululasz i po godzinie odłożysz do łóżeczka, oj! A jednak nieeee! Jeszcze nie zasnął. No więc znowu lulasz, śpiewasz, szumisz, kołyszesz. 10, 15, 20 minut później marudzenie zmienia się wycie. Ok. zmiana taktyki. Do łóżeczka – może zaśnie sam. Po 20 min dochodzisz do wniosku, że jednak nie zaśnie. Co robić!? Działasz systemowo, no bo parę razy pewna metoda się sprawdziła. Tulę swe dziecię na półoddechu, przewieszona przez barierkę łóżeczka, która wrzyna mi się w żebra, głaszczę po główce, rączkach, nucę kołysanki. Zazwyczaj wtedy osiągam sukces, choć na typ etapie zdarzało mi się zwariować. Budzę męża i błagam o pomoc (jest z tych tatusiów, co przesypiają całe noce). Nie daję rady. Mam ochotę się rozpłakać, ale dwie rozpacze w jednym domu to za dużo. Leżę na łóżku i zadaję sobie pytanie: gdzie moja cierpliwość? To normalne? Czy tylko ja nie potrafię uspokoić własnego dziecka? Przecież Staś nie prowadzi nocnego trybu życia. Potrafi przesypiać całe noce albo budzi się dopiero nad ranem. Zarwane noce nie są regułą. Nie powinnam przecież popadać w paranoję i wychodzić z siebie, kiedy nocne karmienie nie idzie po mojej myśli.

Wiem, to okrutne. Ale prawdziwe. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – nie mam anielskiej cierpliwości. Oczywiste, że dziecko uczy wielu cennych umiejętności, ale nauka w tym temacie idzie mi strasznie opornie. Widocznie tak mam, ale najważniejsze, że jestem świadoma tej słabości i pracuję nad nią. Zauważyłam, że aktywność fizyczna pozwala rozładować nagromadzone emocje i zbędne napięcie. Uczę się odpuszczać pewne rzeczy, które mnie drażnią. Staram się ze zwiększonym spokojem podejmować kolejne próby zmierzające do osiągnięcia celu. Od niedawna udaje mi się usypiać Stasia na moich rękach. Do tej pory tego nie lubił... Dzięki temu łatwiej mi ustalać pory jego drzemek i uspokajać go bez konieczności przystawiania do piersi. Niektóre mamy chciałyby odzwyczaić swoje pociechy, ja jednak uważam to za swój sukces, ponieważ do tej pory Staś zasypiał jedynie przy piersi, w wózku lub w samochodzie. Choć bywał zmęczony jak koń po westernie to jego samodzielne zasypianie potrafiło trwać pół dnia i nie odbywało się w spokoju czy ciszy. Stres i napięcie można bardzo fajnie zniwelować uśmiechem. Próby rozbawienia maluszka rzadko kiedy nie przynoszą efektu, a i mi samej wtedy poprawia się nastrój. A to mój ulubiony patent na opanowanie nerwówki i zwiększenie zasobów cierpliwości - wygłaszam Stasiowi monolog o mojej wielkiej miłości do niego, o tym jaki jest wspaniały i cudowny (robię to bardzo często, nie tylko wtedy, kiedy cierpliwość mi się kończy). Przecież nie można się denerwować i gniewać na kogoś, komu właśnie wyznaje się miłość ;) Drugi plus tej metody to zamiana histerii maluszka w jego skupienie na moim wyrazie twarzy i intonacji. Niby wszystko takie proste i oczywiste, a jednak w praktyce bywa bardzo różnie.

Sposoby na dziecko zmieniają się tak często jak ono samo, a więc z szybkością światła. Metoda działająca wczoraj dzisiaj może być już nieaktualna. Zapewne jeszcze nie raz moje pokłady cierpliwości zostaną wyczerpane, ale najważniejsze to być kreatywnym w sytuacji wydającej się bez wyjścia. Może w końcu uda się znaleźć sposób na opanowanie emocji, który będzie niezawodny i ponadczasowy? A wy jakie macie „patenty na dziecko”?

1 komentarz:

  1. Niestety nie mam patentu...:(. Zawsze widziałam siebie jako cierpliwą kobietę i taką też chciałam być matką. Niestety rzeczywistość pisze najróżniejsze scenariusze...i wcale nie robi się łatwiej jak dzieci są starsze. W opanowywaniu swoich emocji, z tymczasową depresją i wszelkimi innymi frustracjami bardzo pomaga mi odrobina czasu dla siebie (bez dzieci i mężusia), choćby pół godzinki spędzone na spacerze ze słuchawkami w uszach i ulubioną Billy Holiday. Oczywiście dla Ciebie może to być choćby pisanie tego bloga, odrobina relaksu może zdziałać cuda :).

    OdpowiedzUsuń