poniedziałek, 16 maja 2016

Jak ten czas szybko leci...



W ostatnim czasie miałam dość dużo spraw na głowie, wyjazdy, majówka. Maluszek jest coraz bardziej aktywny, więc oczy dookoła głowy i bania pełna pomysłów na zabawy, które oczywiście realizujemy sprawiają, że wieczorem padam jak mucha, a rano zmartwychwstaję. Z uwagi na powyższe nastąpiła przerwa w pisaniu, za co przepraszam zagorzałych czytelników (mam nadzieję, że tacy są) ;-P i postanawiam poprawę.

Bardziej aktualnego tematu posta chyba wybrać nie mogłam. Każdy, kto ma dzieci na pewno się ze mną zgodzi, że w momencie pojawienia się pierwszego potomka czas wydaje się mijać niewyobrażalnie szybko. Jeszcze nie tak dawno byliśmy kompletnie niezależni, spontaniczni, jedyne plany jakie mieliśmy dotyczyły wyboru hitu kinowego. Na wszystko mieliśmy czas, a zachcianki i pomysły realizowaliśmy w momencie, w którym zaistniały w naszej głowie. Na realizację dalekosiężnych planów czekało się z niecierpliwością. Zupełnie odwrotnie jest teraz.

Mam wrażenie, że Nowy Rok witaliśmy jakiś miesiąc temu, a mamy za sobą połowę maja. Przecież dopiero co wyszedł pierwszy ząbek, a poradniki sugerują już naukę gryzienia. No tak, przecież od marca skompletował już kilka nowych sztuk w uzębieniu, a więc faktycznie pora na dalsze kroki rozwojowe. Serio...??? Już? Nieporadność i całkowite uzależnienie tej małej istotki ode mnie minęły bezpowrotnie. Z jednej strony HURRRA, a z drugiej chciałoby się przeżyć to wszystko na nowo. Od początku. I może z większą uwagą. Warto próbować zatrzymać te chwile nie tylko na zdjęciach. Schować głęboko w pamięci to uczucie ciepła na sercu po obdarowaniu pierwszym uśmiechem, motyli w brzuchu towarzyszącym pierwszym gugu i babababa. Tę radość podczas zabawy w a kuku i pękanie z dumy po opanowaniu umiejętności chwytania. Jeszcze nie tak dawno moje dzieciątko potrafiło jedynie płakać, oznajmiając tym samym potrzebę zaspokojenia głodu i ssać smoczek lub pierś. Teraz skończył 8 m-cy i mam wrażenie, że w ciągu nocy ktoś podmienił mi dziecko. Przecież jeszcze wczoraj budził się w nocy 3 razy, a dzisiaj tylko raz i to dopiero nad ranem. Parę dni temu nie potrafił się obracać, natomiast teraz poleruje całą podłogę w salonie. Zanim się obejrzę będę pakować kredki do plecaka, a parę dni później trzymać kciuki na maturze. I znowu wypowiem w myślach nostalgiczne „jak ten czas szybko leci...”.

Analizując różnice w odczuwaniu upływającego czasu doszłam do wniosku, że jest to uzależnione od sposobu w jaki go spędzamy. Im więcej mamy do roboty, tym szybciej czas leci – logiczne i chyba niezaprzeczalne. A więc nie ma się co dziwić, że kawa parzona przed minutą jest zimna jak lód, gdy poranne 5 minut dla siebie zamienia się w ogarnianie przestrzeni dookoła: ogarnięcie kuchni po mężu, który nie trafił łyżeczką cukru do kawy, jazda na odkurzaczu (znowu...? przecież wczoraj odkurzałam 3 razy... trudno.), wstawienie prania, umycie umywalki podczas szorowania zębów, kaszka dla malucha, karmienie kota, zmiana pieluchy (Stasiowi, nie kotu). Zanim się rozbudzę na dobre zdążę się już zmęczyć. Patrzę na zegarek i doznaję codziennego szoku. W 5 minut minęła godzina. Chwila dla siebie przy zimnej kawie nadchodzi, kiedy Staś zalicza pierwszą drzemkę, czyli jakieś 1,5 – 2 godziny po przebudzeniu. Wtedy nadrabiam zaległości na pudelku, sprawdzam maila, piszę post na bloga. Już się obudził. 45 min zleciało w 5. Znowu...

Dziwne jest to jak szybko zaczynamy realizować dalekosiężne plany. Jeszcze niedawno nosiłam GO pod sercem, a teraz planujemy pierwsze wakacje, które zaraz okażą się wspomnieniem. Tak bardzo bym chciała się zatrzymać, pozostać tu i teraz. Cieszyć się z tą małą istotką i bez końca robić a kuku. Nauczyłam się fotografować pamięcią uczucia. Czasu nie zatrzymam, ale momenty tak.

1 komentarz: