W ostatnim czasie miałam dość dużo
spraw na głowie, wyjazdy, majówka. Maluszek jest coraz bardziej
aktywny, więc oczy dookoła głowy i bania pełna pomysłów na
zabawy, które oczywiście realizujemy sprawiają, że wieczorem
padam jak mucha, a rano zmartwychwstaję. Z uwagi na powyższe
nastąpiła przerwa w pisaniu, za co przepraszam zagorzałych
czytelników (mam nadzieję, że tacy są) ;-P i postanawiam poprawę.
Bardziej aktualnego tematu posta chyba
wybrać nie mogłam. Każdy, kto ma dzieci na pewno się ze mną
zgodzi, że w momencie pojawienia się pierwszego potomka czas wydaje
się mijać niewyobrażalnie szybko. Jeszcze nie tak dawno byliśmy
kompletnie niezależni, spontaniczni, jedyne plany jakie mieliśmy
dotyczyły wyboru hitu kinowego. Na wszystko mieliśmy czas, a
zachcianki i pomysły realizowaliśmy w momencie, w którym
zaistniały w naszej głowie. Na realizację dalekosiężnych planów
czekało się z niecierpliwością. Zupełnie odwrotnie jest teraz.
Mam wrażenie, że Nowy Rok witaliśmy
jakiś miesiąc temu, a mamy za sobą połowę maja. Przecież
dopiero co wyszedł pierwszy ząbek, a poradniki sugerują już naukę
gryzienia. No tak, przecież od marca skompletował już kilka nowych
sztuk w uzębieniu, a więc faktycznie pora na dalsze kroki
rozwojowe. Serio...??? Już? Nieporadność i całkowite uzależnienie
tej małej istotki ode mnie minęły bezpowrotnie. Z jednej strony
HURRRA, a z drugiej chciałoby się przeżyć to wszystko na nowo. Od
początku. I może z większą uwagą. Warto próbować zatrzymać te
chwile nie tylko na zdjęciach. Schować głęboko w pamięci to
uczucie ciepła na sercu po obdarowaniu pierwszym uśmiechem, motyli
w brzuchu towarzyszącym pierwszym gugu i babababa. Tę radość
podczas zabawy w a kuku i pękanie z dumy po opanowaniu umiejętności
chwytania. Jeszcze nie tak dawno moje dzieciątko potrafiło jedynie
płakać, oznajmiając tym samym potrzebę zaspokojenia głodu i ssać
smoczek lub pierś. Teraz skończył 8 m-cy i mam wrażenie, że w
ciągu nocy ktoś podmienił mi dziecko. Przecież jeszcze wczoraj
budził się w nocy 3 razy, a dzisiaj tylko raz i to dopiero nad
ranem. Parę dni temu nie potrafił się obracać, natomiast teraz
poleruje całą podłogę w salonie. Zanim się obejrzę będę
pakować kredki do plecaka, a parę dni później trzymać kciuki na
maturze. I znowu wypowiem w myślach nostalgiczne „jak ten czas
szybko leci...”.
Analizując różnice w odczuwaniu
upływającego czasu doszłam do wniosku, że jest to uzależnione od
sposobu w jaki go spędzamy. Im więcej mamy do roboty, tym szybciej
czas leci – logiczne i chyba niezaprzeczalne. A więc nie ma się
co dziwić, że kawa parzona przed minutą jest zimna jak lód, gdy
poranne 5 minut dla siebie zamienia się w ogarnianie przestrzeni
dookoła: ogarnięcie kuchni po mężu, który nie trafił łyżeczką
cukru do kawy, jazda na odkurzaczu (znowu...? przecież wczoraj
odkurzałam 3 razy... trudno.), wstawienie prania, umycie umywalki
podczas szorowania zębów, kaszka dla malucha, karmienie kota,
zmiana pieluchy (Stasiowi, nie kotu). Zanim się rozbudzę na dobre
zdążę się już zmęczyć. Patrzę na zegarek i doznaję
codziennego szoku. W 5 minut minęła godzina. Chwila dla siebie przy
zimnej kawie nadchodzi, kiedy Staś zalicza pierwszą drzemkę, czyli
jakieś 1,5 – 2 godziny po przebudzeniu. Wtedy nadrabiam zaległości
na pudelku, sprawdzam maila, piszę post na bloga. Już się obudził.
45 min zleciało w 5. Znowu...
Dziwne jest to jak szybko zaczynamy
realizować dalekosiężne plany. Jeszcze niedawno nosiłam GO pod
sercem, a teraz planujemy pierwsze wakacje, które zaraz okażą się
wspomnieniem. Tak bardzo bym chciała się zatrzymać, pozostać tu i
teraz. Cieszyć się z tą małą istotką i bez końca robić a
kuku. Nauczyłam się fotografować pamięcią uczucia. Czasu nie
zatrzymam, ale momenty tak.
hehe, ja Pudelka dopiero wieczorem ogarniam:)
OdpowiedzUsuń