Kiedy czytam o idealnych matkach, które
idealnie prowadzą dom, są idealnie zorganizowane i perfekcyjnie
zarządzają czasem, które mają idealnych mężów i idealne dzieci
wszystko jedzące, przesypiające całe noce, bez kolek i zawsze w
świetnym humorze, które pieką drożdżowe babeczki i chwalą się
nimi na fejsie, wrzucają fotki z siłowni w samym topie (nawet
trzecia ciąża nie zniszczyła nienagannie wysportowanego ciała),
do tego mają swoją pasję i robią karierę, myślę sobie, że
nie dorastam im do pięt. Zamiast tego mam idealnie rozpieprzony plan
dnia i perfekcyjny bałagan w domu, a na plus mogę zaliczyć
kilogramy po ciąży. O czasie na swoje pasje, WRÓĆ! O czasie na
swoje podstawowe potrzeby życiowe nawet nie wspominam.
No OK..., może nie jest tak fatalnie.
Może dramatyzuję. Przecież zdarza mi się wypić jeszcze ciepłą
poranną kawę. Staram się znaleźć czas na tego bloga, chociaż
ostatnio moje starania zostały zmiażdżone przez domagającego się
bliskości Bobiniego (około 8-9 miesiąca towarzystwo matki 24h/dobę
jest konieczne, dziecko przechodzi tzw. kryzys separacyjny). Czasami
wyjdę wieczorem na zakupy (albo gdziekolwiek oby tylko wyjść z
domu), kiedy mąż wróci z pracy. Minione tygodnie nie były dla
mnie łaskawe, najbliższe również nie będą, ponieważ konkuruję
z pasją mojego męża, który restauruje swoje wymarzone auto. Na
razie jestem na przegranej pozycji. Brakuje mi czasu na wszystko!
Fryzjera przekładałam już 5 razy, chociaż chodzę raz na parę
lat. Pranie nie dość, że nieuprasowane, to kolejne ciuchy wylewają
się z kosza w nadziei, że może w końcu zlituję się nad nimi, upchniętymi po brzegi i nastawię pralkę. Tak, wiem. Myślicie
pewnie, że to żaden wysiłek wrzucić do pralki. Ale później ktoś
musi porozwieszać te tryliardy skarpetek, koszul i koszulek. A
później jeszcze znaleźć czas na uprasowanie! Czasem jest to ponad
moje siły.
Mój mąż, tak dziecinnie nieświadomy
moich codziennych zadań (prędzej nazwałabym je sukcesami), po
ciężkiej nocy daje rady w stylu „jak Staś zaśnie, to ty też
sobie pośpij”. No racja! Czemu nie! To jak Staś będzie gotował,
to ja też wtedy ugotuję, a jak będzie sprzątał, to ja też w tym
czasie posprzątam albo poprasuję. Logiczne...
Według innych teorii nie mam powodów
do narzekania (nie robię tego, po prostu domagam się i walczę
o więcej czasu dla siebie). Mam dziecko aniołka, który nie płacze,
przesypia noce, sam potrafi się bawić, a przecież inni mają troje
dzieci i jakoś dają radę. A samotne matki, to już w ogóle
supermenki. Oczywiście! Ja też świetnie sobie radzę. Na szczęście
nie jestem samotną matką (z tego miejsca muszę przyznać, że
robią kawał dobrej roboty. Podziwiam je. Naprawdę). Chciałabym
wieczorem regularnie biegać, regularnie pisać posty, wyjść na
zakupy SAMA, bez konieczności pchania wózka i zajmowania
czymkolwiek małych rączek synka, bo wszystko jest dla niego takie
interesujące, a półki sklepowe tak bardzo w jego zasięgu.
Chciałabym robić coś sama i dla siebie. Jestem także żoną, o
małżeństwo i męża także trzeba dbać. ;) Nie chodzi tylko o
„oczywiste”, a przede wszystkim o rozmowę i spędzanie ze sobą
paru chwil dziennie. Ale jak tu znaleźć na to wszystko czas i
siły!?
Domagający się mojej obecności
Bobini bywa bardzo zawzięty. Zdarza się, że większość dnia
spędzam z nim na dywanie, a kiedy pójdę do drugiego pokoju zaczyna
się płacz albo po chwili widzę blond główkę wynurzającą się
zza drzwi. Z jednej strony jest to cudowne i wyjątkowe uczucie,
kiedy mam świadomość, że jestem dla tej małej osóbki całym
światem. Że wyciąga do mnie rączki, chce się przytulić i ukoić
strach (separacyjny) w moich ramionach. Piękne jest to, jak czuję
się wyjątkowa. Właśnie dzięki niemu. Nie mogę stracić zaufania
jakim mnie darzy. Muszę reagować na jego potrzeby. Wiem, że
nadejdzie czas, kiedy będzie chciał być bardziej samodzielny,
kiedy będzie wyrywał się z uścisku, kiedy powie „ja sam”.
Korzystam więc z chwil, kiedy możemy być tylko dla siebie i tak
blisko. Z drugiej strony w tej sytuacji odczuwam zmęczenie bardziej niż zwykle. Staram
się urozmaicać nam dni, robimy różne wycieczki samochodowe i
piesze, świetnie się bawimy, próbuję zwrócić uwagę synka na świat dookoła, dzięki temu nie wiesza mi się na szyję za każdym razem, kiedy na niego spojrzę. Te aktywne dni też potrafią człowieka wykończyć, ale to frajda zarówno dla niego jak i dla mnie. Tym bardziej potrzebuję czasu na
spełnianie swoich potrzeb i pobycia sama ze sobą. Nawet prasowanie
nie jest mi straszne, jeśli odbywa się w ludzkich godzinach, a nie
o północy. Kiedy Staś ma należytą opiekę i nie muszę pilnować
czy nie ciągnie za kabel żelazka. Przy muzyczce + lampka wina, można nawet
potańczyć i pośpiewać przy desce. ;-)
Wiem, że każdy okres jest
przejściowy. To nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy poświęcam się
dziecku prawie 24h/dobę. Od tego też jestem ;) Tak było zaraz po
urodzeniu, tak jest teraz i pewnie będzie wtedy, gdy znowu tatuś
zechce się realizować w swoich pasjach, a być może wtedy Staś
będzie przechodził kolejny kryzys separacyjny. Taka kolej rzeczy.
Ale jeśli czuję, że to zaczyna mnie przerastać, że zaczyna
brakować sił i wkrada się chandra, muszę jasno komunikować o
swoich potrzebach. Mąż trochę odpuści, a ja zregeneruję siły.
Nie wiem jak te wszystkie „perfekcyjne
mamy trójki dzieci” ogarniają to wszystko z czego słyną. Albo
to jedna wielka fikcja i potrzeba koloryzowania świata za lajki i
folołersy, albo faktycznie doświadczenie było dla nich najlepszym
nauczycielem. Nie wiem czy potrzebuję być taka idealna i spinać
się na widok okruszka na podłodze, czy lepiej zaakceptować trochę
kurzu i nie zwariować. Ale jeśli opanuję taktykę zarządzania
czasem, to może u mnie też wszystko będzie idealne. Będę
spełnioną matką, choć z małą ilością czasu dla siebie, będę
miała zadowolonego męża i szczęśliwe dziecko. Zaraz, zaraz...
Właściwie, to już tak jest! A jednak daleko mi do ideału. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz