sobota, 9 lipca 2016

(Nie)pomocni rodzice


Niedawno trafiłam na ciekawy artykuł na jednym z serwisów parentingowych, dość krytycznie opisujący zachowania rodziców, którzy reagują na każdy płacz, frustrację i złość swojej pociechy zbędną troską i pomocą. Problem pojawia się dość wcześnie, kiedy niemowlak okazuje swoje zdenerwowanie podczas nieudanych prób chwycenia zabawki i może trwać do późnych lat dziecięcych, gdy jako uczeń nie radzi sobie z porażkami czy brakuje mu wiary we własne możliwości.

Dziecko, które nie potrafi artykułować słowami swoich potrzeb komunikuje się z dorosłymi za pomocą płaczu, a rolą rodzica jest zapewnienie odpowiedniej formy ich zaspokojenia. Według jednej z teorii, w którą szczerzę wierzę, należy zawsze reagować na płacz, a najgorszym z możliwych rozwiązań jest pozostawienie dziecka samemu sobie i przyzwolenie na rozpacz w samotności. Jedyną pozytywną stroną tej (moim zdaniem) okrutnej metody jest względne pozbycie się problemu rodzica. Dla dziecka jednak rozgrywa się wtedy dramat. W konsekwencji traci zaufanie do osoby, która jako jedyna jest w stanie zaspokoić jego potrzeby. „Twarda szkoła” wychowywania dzieci twierdzi jednak, że dzięki temu malec nauczy się samodzielnego uspokajania i radzenia sobie z problemami. Płaczące z powodu zmęczenia czy głodu dziecko potrzebuje przede wszystkim pokarmu, miłości i przytulenia, a bolesne kolki wymagają masowania brzuszka czy innych metod z użyciem ziół albo farmaceutyków. Jaki sens ma zatem pozostawianie dziecka samego, z niezaspokojoną potrzebą i domagającego się naszej bliskości tylko dla wygody rodziców, którzy nie radzą sobie w tego typu sytuacji? Jest to fatalna metoda wychowywania, ale niestety często stosowana.

Rodzice mylnie rozumieją zasady nauki samodzielności. Tak jak nie zgodzę się z powyższą metodą radzenia sobie z płaczącym dzieckiem, tak uważam, że nagła reakcja na każdą frustrację i zdenerwowanie malca, który potrafi komunikować się z otoczeniem nie tylko za pomocą płaczu, nie jest właściwym zachowaniem. Wyręczając dziecko w każdej stresogennej dla niego sytuacji sprawiamy, że nie będzie umiało radzić sobie z problemami w dalszym życiu, a także opóźnimy jego rozwój mentalny czy fizyczny. Oczywiste, że wynika to z troski i miłości, ale nie pozwala dziecku na samodzielne podjęcie wyzwania i stawienie czoła problemom wynikającym z etapów rozwojowych. Rodzice w obawie o ryzyko popełnienia przez malca błędu nie dają mu wielkiego wyboru w działaniu.

Dziecko czerpie wzorce z obserwacji, a ten kto spędza z nim najwięcej czasu jest największym autorytetem. Kiedy malec nie radzi sobie z własnymi emocjami, które mogą nasilić się podczas zmęczenia czy nudy, manifestuje swoje niezadowolenie, które rodzic odbiera jako sygnał do natychmiastowej reakcji. Nie zawsze wie, dlaczego dziecko zachowuje się w „karygodny” sposób i nie potrafi wyegzekwować zmiany zachowania. Stawiane przez dorosłego warunki bywają niezrozumiałe dla małego człowieka, co dodatkowo nasila jego złość. Dziecko uczy się, że dzięki swojej frustracji skupia uwagę rodzica, który zazwyczaj porzuca dotychczas wykonywane zajęcie, aby pospieszyć mu na pomoc. Takie zachowanie utrwala w jego świadomości poczucie, że jedynym zadaniem rodziców jest opieka nad swoim potomstwem. Dziecko nie jest w stanie zaakceptować konieczności wykonywania przez dorosłych innych obowiązków. Nie ma okazji obserwować ich podczas codziennych czynności i nauczyć się cierpliwości.

Czasem ciężko znaleźć złoty środek – znam to z autopsji. Serce nakazuje biec na pomoc, rozum jednak chciałby zaczekać i obserwować. Nie chcę i nie mogę poświęcić synkowi 100% swojego czasu. Chcę, żeby rozumiał odrębność moich i jego potrzeb. Reaguję na każdy jego płacz, ale frustrację i złość traktuję z przymrużeniem oka. Nie mam wyrzutów sumienia jeśli nie pomogę mu w czynności, z którą wiem, że da sobie radę. Nie rzucam wszystkiego i nie biegnę na pomoc, gdy słyszę rozpacz z powodu jego utknięcia między krzesłami. Daję mu czas i obserwuję z ukrycia. Oczywiście potworem nie jestem; kiedy muszę, to pomogę. Wolę jednak nie wyręczać go zanadto. Przecież nie jestem jedną z tych nadgorliwych matek... ;-)  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz