Od kiedy zostałam mamą dość często
wspominam swoje dzieciństwo. Nie było ono jakieś wyjątkowe. Nie
urodziłam się w bogatej rodzinie i nie miałam najnowszych zabawek
(jestem z tego pokolenia, które dopiero pod koniec podstawówki
szpanowało Nokią 3210, a co niektórzy jeszcze wcześniej
Alcatelem).
Urodziłam się w Sierpcu, obecnie
miasto znane głównie z browaru i sera, kiedyś jednak dużo mniej
popularne. Do siódmego roku życia mieszkałam na osiedlu bloków z
płyty, gdzie place zabaw były oblegane przez dzieciaki, choć stan
techniczny huśtawek i zjeżdżalni pozostawiał wiele do życzenia.
Za pasem blaszanych garaży, które zamykały osiedle i tę część
miasta tuż za moim blokiem, rozciągały się pola ze zbożem, a w
oddali widać było skrzydła wiatraka pobliskiego skansenu. Zabawa w
chowanego zawsze kończyła się na ganianiu po piwnicach. Tam też,
za drzwiami z desek, odbywały się schadzki „zakochanych”. Nadal
mówię tu o dzieciach, żeby było jasne ;) Miałam adoratora,
którym był o rok starszy kolega z bloku naprzeciwko. Zabawa w
chowanego zawsze była dobrym pretekstem do złapania się za ręce i
dawania sobie buziaka podczas emocjonującego czekania na odkrycie
naszej kryjówki. Pamiętam także dziecięce rozmowy z pewnym
wytatuowanym panem, który cierpliwie i szczerze odpowiadał na nasze
pytania siedząc na ławce przed blokiem. Nikt się go nie bał,
chociaż w tamtych czasach panowało przekonanie, że tylko
kryminaliści mają tatuaże.
To były czasy, kiedy dzieci miały
taką swobodę, jakiej już nigdy mieć nie będą. Wśród dorosłych
panowała zasada, że „jeśli matka Cię nie wychowała, to
wychowam cię ja”. Czasami słyszałam takie słowa swojej mamy,
która musiała interweniować w mojej czy brata sprawie. Powód
musiał być jednak poważny, bo podwórkowe problemy dzieciaki
załatwiały między sobą. Zwrócenie uwagi cudzemu dziecku nie było
nie na miejscu, a często jedyną możliwością doprowadzenia
niesfornego bachora do porządku. Nikt nie bawił się na dworze ze
swoimi rodzicami. Nie przypominam sobie, abym była tego świadkiem.
To było niemalże nienaturalne. Dzieci zawsze bawiły się ze sobą,
nikt dorosły nie wchodził im w drogę, nie mówił w co i jak mają
się bawić. Wystarczyło mieć znajomości w „starszakach”. Ja
miałam o 10 lat starszą koleżankę, sąsiadkę z piętra wyżej,
która nauczyła mnie wielu rzeczy, np. jeździć na dwóch kółkach
i odczytywać godzinę na zegarku. Niektórych też wychowywało
starsze rodzeństwo. Mój brat jednak nie był na tyle starszy, żeby
wiedzieć o świecie więcej niż ja, a poza tym wtedy więcej nas
dzieliło niż łączyło. Chłopczyński świat był hermetyczny i
nie przyjmował dziewczyn, a tym bardziej młodszych sióstr, do
swojego grona. Już jako sześciolatka wybrałam się pierwszy raz
sama na przedświąteczne zakupy (nigdy nie wierzyłam w Mikołaja i
za kieszonkowe chciałam kupić kilka drobiazgów). Wiedziałam jak
przechodzić przez ulicę, bo bardzo często uczyli tego w
przedszkolu. Tylko na pasach i koniecznie trzeba się rozejrzeć:
lewa, prawa, lewa. Na światłach zawsze czekałam na zielone, nigdy
nie przebiegałam przez ulicę. Mama pewnie umierała ze strachu, ale
mi zaufała.
Owszem, pojawiały się różnego
rodzaju zagrożenia. Za wspomnianymi garażami przesiadywali
narkomani. Miałam zakaz zapuszczania się w tamte rejony, tak samo
jak na pola ze zbożem. I to oczywiste, że zakazy też się łamało.
Może nienagminnie, bo jednak bałam się srogiej natury swojej
mamy, ale zdarzało się, że musiałam kłamać jak z nut żeby
uniknąć lania. Do dziś nie wiem czy rodzice za każdym razem
szczerze wierzyli swoim dzieciom, pomimo namacalnych dowodów
kłamstwa, czy po prostu przymykali oko na ich wybryki. Nie pamiętam
obowiązkowego przeszkolenia z „nie rozmawiaj z nieznajomymi”,
choć zapewne takie przeszłam. Nie wiem też czy było skuteczne, bo
chyba nigdy nie miałam okazji wykorzystać teorii w praktyce.
Pamiętam jednak pierwszy dzień szkoły i samodzielny powrót do
domu (lat 7). Z zawieszoną sznurówką z kluczami na szyi miałam po
zajęciach wrócić prosto do domu. Nigdzie, ABSOLUTNIE NIGDZIE nie
chodzić, tylko wrócić najszybszą drogą. Nie będąc świadoma
ogromnego znaczenia słów i powagi sytuacji najzwyczajniej w świecie
zapomniałam o tej zasadzie. Poszłam do koleżanki na obiad i na
plac zabaw. W tym czasie mama obdzwoniła (na stacjonarne) pół
miasta i po około dwóch godzinach stawiłam się w domu. Lanie
pewnie było, ale nie ono utkwiło mi w pamięci. Pamiętam za to
wyraz twarzy mamy, która ujrzała mnie w drzwiach. To nie była
złość. To była ulga, która zastąpiła wielki strach. Miałam
nauczę, która była dla mnie najlepszą lekcją. Nigdy więcej nie
popełniłam takiego błędu. Zawsze byłam o wiele bardziej
samodzielna od rówieśników. Może to wynikało z tego, że rodzice
najzwyczajniej w świecie nie byli w stanie się nami zajmować od
rana do nocy. Nie było babć i cioć do pomocy, a ktoś musiał
zarabiać. Z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre.
Dzisiaj podobne sytuacje nie miałyby
racji bytu. Dziecko musi być zabezpieczone w komórkę, najlepiej
bez kluczy, bo mogą mu ukraść, musi biegać po zamkniętym
terenie, bo rodzic musi nie tylko wiedzieć gdzie jest jego pociecha,
ale najlepiej jeśli ją widzi. Z jednej strony jest to zrozumiałe.
Zagrożenia zawsze były i będą. Lepiej dmuchać na zimne, ale czy
dzieciaki nie powinny mieć możliwości uczyć się na własnych
błędach? Czy rodzic musi wszystko kontrolować? Obawiam się, że
dzieci przestają mieć możliwość kreatywnego myślenia, bo rodzic
wie lepiej, co jego dziecko powinno robić w danej chwili: jeść,
bawić się (i w co się bawić), iść na basen, rytmikę, pianino,
angielski, francuski, hiszpański, japoński, spotkać się z
kolegą/koleżanką, odrabiać lekcje (no ok, ten aspekt zawsze
powinien być pod kontrolą). Najbardziej kuriozalne są dla mnie
sytuacje, kiedy rodzic dzwoni kilka razy dziennie do dziecka i mówi
mu co ma robić. Jakby nie lepiej było nauczyć delikwenta
znajomości zegarka i niewielkiej odpowiedzialności. Wystarczy jeden
błąd i konsekwencja rodzica, żeby dzieciak w końcu zapamiętał o
której godzinie ma się stawić w domu.
Nie chcę być źle zrozumiana – nie
pochwalam klapsów, ani innej siły fizycznej skierowanej do dziecka.
To jest słabość dorosłego, który nie potrafi w inny sposób
wywrzeć presji na potomku. Jeśli występuje wzajemny szacunek, to
lanie nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale ludzie są tylko ludźmi,
więc jestem w stanie zrozumieć tych, którzy nie potrafią panować
nad sobą, a co dopiero zapanować nad niesfornym dzieckiem. Warto
jednak mieć taką świadomość i starać się wyzbyć wad
wychowawczych.
Podwórko wychowało wiele silnych
charakterów. Życzyłabym sobie, abym mogła wychowywać dziecko w
podobnej kulturze jaka panowała za czasów mojego dzieciństwa. Może
nie aż tak bardzo „samopas”, ale chciałabym, żeby było
samodzielne i znało zasady bezpieczeństwa. Będę jednak korzystała
z możliwości wspólnych zabaw i wycieczek. To my rodzice będziemy
uczyć swoje dzieci jazdy na rowerze, pływania i czytania. Będziemy
rzetelnie odpowiadać na ich wszystkie pytania. To my pokażemy im
świat z najbardziej pozytywnej strony. Będziemy je chronić przed
zagrożeniami, ale nie za pomocą klosza, a nauki samodzielności i
odpowiedzialności. Nie chcemy wychowywać idealnych dzieci. Powinny
mieć swoje zdanie, chociaż może być ono inne i nie każdemu się
podobać. Czy zachowamy złoty środek? Czas pokaże. Mam jednak
nadzieję, że nie ulegnę modzie na „idealne” dziecko i wdrożę
trochę szaleństwa i niesztampowych metod w wychowywanie dzieci,
choć innym mogą się one nie podobać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz