czwartek, 21 kwietnia 2016

Dawno, dawno temu...


Od kiedy zostałam mamą dość często wspominam swoje dzieciństwo. Nie było ono jakieś wyjątkowe. Nie urodziłam się w bogatej rodzinie i nie miałam najnowszych zabawek (jestem z tego pokolenia, które dopiero pod koniec podstawówki szpanowało Nokią 3210, a co niektórzy jeszcze wcześniej Alcatelem).

Urodziłam się w Sierpcu, obecnie miasto znane głównie z browaru i sera, kiedyś jednak dużo mniej popularne. Do siódmego roku życia mieszkałam na osiedlu bloków z płyty, gdzie place zabaw były oblegane przez dzieciaki, choć stan techniczny huśtawek i zjeżdżalni pozostawiał wiele do życzenia. Za pasem blaszanych garaży, które zamykały osiedle i tę część miasta tuż za moim blokiem, rozciągały się pola ze zbożem, a w oddali widać było skrzydła wiatraka pobliskiego skansenu. Zabawa w chowanego zawsze kończyła się na ganianiu po piwnicach. Tam też, za drzwiami z desek, odbywały się schadzki „zakochanych”. Nadal mówię tu o dzieciach, żeby było jasne ;) Miałam adoratora, którym był o rok starszy kolega z bloku naprzeciwko. Zabawa w chowanego zawsze była dobrym pretekstem do złapania się za ręce i dawania sobie buziaka podczas emocjonującego czekania na odkrycie naszej kryjówki. Pamiętam także dziecięce rozmowy z pewnym wytatuowanym panem, który cierpliwie i szczerze odpowiadał na nasze pytania siedząc na ławce przed blokiem. Nikt się go nie bał, chociaż w tamtych czasach panowało przekonanie, że tylko kryminaliści mają tatuaże.

To były czasy, kiedy dzieci miały taką swobodę, jakiej już nigdy mieć nie będą. Wśród dorosłych panowała zasada, że „jeśli matka Cię nie wychowała, to wychowam cię ja”. Czasami słyszałam takie słowa swojej mamy, która musiała interweniować w mojej czy brata sprawie. Powód musiał być jednak poważny, bo podwórkowe problemy dzieciaki załatwiały między sobą. Zwrócenie uwagi cudzemu dziecku nie było nie na miejscu, a często jedyną możliwością doprowadzenia niesfornego bachora do porządku. Nikt nie bawił się na dworze ze swoimi rodzicami. Nie przypominam sobie, abym była tego świadkiem. To było niemalże nienaturalne. Dzieci zawsze bawiły się ze sobą, nikt dorosły nie wchodził im w drogę, nie mówił w co i jak mają się bawić. Wystarczyło mieć znajomości w „starszakach”. Ja miałam o 10 lat starszą koleżankę, sąsiadkę z piętra wyżej, która nauczyła mnie wielu rzeczy, np. jeździć na dwóch kółkach i odczytywać godzinę na zegarku. Niektórych też wychowywało starsze rodzeństwo. Mój brat jednak nie był na tyle starszy, żeby wiedzieć o świecie więcej niż ja, a poza tym wtedy więcej nas dzieliło niż łączyło. Chłopczyński świat był hermetyczny i nie przyjmował dziewczyn, a tym bardziej młodszych sióstr, do swojego grona. Już jako sześciolatka wybrałam się pierwszy raz sama na przedświąteczne zakupy (nigdy nie wierzyłam w Mikołaja i za kieszonkowe chciałam kupić kilka drobiazgów). Wiedziałam jak przechodzić przez ulicę, bo bardzo często uczyli tego w przedszkolu. Tylko na pasach i koniecznie trzeba się rozejrzeć: lewa, prawa, lewa. Na światłach zawsze czekałam na zielone, nigdy nie przebiegałam przez ulicę. Mama pewnie umierała ze strachu, ale mi zaufała.

Owszem, pojawiały się różnego rodzaju zagrożenia. Za wspomnianymi garażami przesiadywali narkomani. Miałam zakaz zapuszczania się w tamte rejony, tak samo jak na pola ze zbożem. I to oczywiste, że zakazy też się łamało. Może nienagminnie, bo jednak bałam się srogiej natury swojej mamy, ale zdarzało się, że musiałam kłamać jak z nut żeby uniknąć lania. Do dziś nie wiem czy rodzice za każdym razem szczerze wierzyli swoim dzieciom, pomimo namacalnych dowodów kłamstwa, czy po prostu przymykali oko na ich wybryki. Nie pamiętam obowiązkowego przeszkolenia z „nie rozmawiaj z nieznajomymi”, choć zapewne takie przeszłam. Nie wiem też czy było skuteczne, bo chyba nigdy nie miałam okazji wykorzystać teorii w praktyce. Pamiętam jednak pierwszy dzień szkoły i samodzielny powrót do domu (lat 7). Z zawieszoną sznurówką z kluczami na szyi miałam po zajęciach wrócić prosto do domu. Nigdzie, ABSOLUTNIE NIGDZIE nie chodzić, tylko wrócić najszybszą drogą. Nie będąc świadoma ogromnego znaczenia słów i powagi sytuacji najzwyczajniej w świecie zapomniałam o tej zasadzie. Poszłam do koleżanki na obiad i na plac zabaw. W tym czasie mama obdzwoniła (na stacjonarne) pół miasta i po około dwóch godzinach stawiłam się w domu. Lanie pewnie było, ale nie ono utkwiło mi w pamięci. Pamiętam za to wyraz twarzy mamy, która ujrzała mnie w drzwiach. To nie była złość. To była ulga, która zastąpiła wielki strach. Miałam nauczę, która była dla mnie najlepszą lekcją. Nigdy więcej nie popełniłam takiego błędu. Zawsze byłam o wiele bardziej samodzielna od rówieśników. Może to wynikało z tego, że rodzice najzwyczajniej w świecie nie byli w stanie się nami zajmować od rana do nocy. Nie było babć i cioć do pomocy, a ktoś musiał zarabiać. Z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre.

Dzisiaj podobne sytuacje nie miałyby racji bytu. Dziecko musi być zabezpieczone w komórkę, najlepiej bez kluczy, bo mogą mu ukraść, musi biegać po zamkniętym terenie, bo rodzic musi nie tylko wiedzieć gdzie jest jego pociecha, ale najlepiej jeśli ją widzi. Z jednej strony jest to zrozumiałe. Zagrożenia zawsze były i będą. Lepiej dmuchać na zimne, ale czy dzieciaki nie powinny mieć możliwości uczyć się na własnych błędach? Czy rodzic musi wszystko kontrolować? Obawiam się, że dzieci przestają mieć możliwość kreatywnego myślenia, bo rodzic wie lepiej, co jego dziecko powinno robić w danej chwili: jeść, bawić się (i w co się bawić), iść na basen, rytmikę, pianino, angielski, francuski, hiszpański, japoński, spotkać się z kolegą/koleżanką, odrabiać lekcje (no ok, ten aspekt zawsze powinien być pod kontrolą). Najbardziej kuriozalne są dla mnie sytuacje, kiedy rodzic dzwoni kilka razy dziennie do dziecka i mówi mu co ma robić. Jakby nie lepiej było nauczyć delikwenta znajomości zegarka i niewielkiej odpowiedzialności. Wystarczy jeden błąd i konsekwencja rodzica, żeby dzieciak w końcu zapamiętał o której godzinie ma się stawić w domu.

Nie chcę być źle zrozumiana – nie pochwalam klapsów, ani innej siły fizycznej skierowanej do dziecka. To jest słabość dorosłego, który nie potrafi w inny sposób wywrzeć presji na potomku. Jeśli występuje wzajemny szacunek, to lanie nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale ludzie są tylko ludźmi, więc jestem w stanie zrozumieć tych, którzy nie potrafią panować nad sobą, a co dopiero zapanować nad niesfornym dzieckiem. Warto jednak mieć taką świadomość i starać się wyzbyć wad wychowawczych.

Podwórko wychowało wiele silnych charakterów. Życzyłabym sobie, abym mogła wychowywać dziecko w podobnej kulturze jaka panowała za czasów mojego dzieciństwa. Może nie aż tak bardzo „samopas”, ale chciałabym, żeby było samodzielne i znało zasady bezpieczeństwa. Będę jednak korzystała z możliwości wspólnych zabaw i wycieczek. To my rodzice będziemy uczyć swoje dzieci jazdy na rowerze, pływania i czytania. Będziemy rzetelnie odpowiadać na ich wszystkie pytania. To my pokażemy im świat z najbardziej pozytywnej strony. Będziemy je chronić przed zagrożeniami, ale nie za pomocą klosza, a nauki samodzielności i odpowiedzialności. Nie chcemy wychowywać idealnych dzieci. Powinny mieć swoje zdanie, chociaż może być ono inne i nie każdemu się podobać. Czy zachowamy złoty środek? Czas pokaże. Mam jednak nadzieję, że nie ulegnę modzie na „idealne” dziecko i wdrożę trochę szaleństwa i niesztampowych metod w wychowywanie dzieci, choć innym mogą się one nie podobać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz