piątek, 15 lipca 2016

Tak wiele robię, a nic nie jest zrobione :-)


Znacie to uczucie, gdy po przespanej nocy budzicie się rano pełne energii i planów na nowy dzień? Ja też nie. Co do planów może bym polemizowała, chociaż najczęściej obowiązki wykonuję na spontanie i wtedy, kiedy mam możliwość, czas, ale nie koniecznie ochotę. Nie pamiętam już jak to jest być wyspanym, rześkim i elastycznym z samego rana. Jedynie mocna dawka kofeiny lub adrenalina po ujrzeniu Myszka na skraju naszego łóżka, przywracają mnie do życia. Obym nigdy nie uległa modzie na poranne selfi bez makeupu w wygniecionej pościeli, bo wyglądam wtedy jak szyba przez okno, podobna zupełnie do nikogo, a już na pewno nie do samej siebie.

Po porannym rytuale zmartwychwstania pora na powolną realizację życia. Najpierw potrzeby Orzeszka. Śniadanie zazwyczaj w najprostszej i najbardziej leniwej formie, czyli kaszka z butli. Nie porywam się na nic bardziej wymyślnego, bo na nieświadomce jeszcze chatę spalę (niestety kilka garów już zakończyło swój żywot w ten sposób, więc wolę nie ryzykować z samego rana). Bezpiecznie czuję się w kuchni dopiero w porze drugiego śniadania. Później zabawy, które trochę rozruszają moje nie najnowsze kości. W trakcie „gimnastyki” ze Stasiem (daj piłeczkę mamię i brawo brawo) opracowuję ambitny plan dnia, jeśli nie określiłam go dzień wcześniej, z czego zazwyczaj realizuję może 1/10. Dzieje się tak nie z powodu lenistwa czy braku chęci, tylko dzięki mojemu Myszkowi, który jak na złość zmienia sobie system drzemek. Jak już kiedyś wspomniałam, matki nie mogą się przyzwyczajać do dobrobytu, jakim jest regularny cykl dnia dziecka. Nic nie jest na stałe, a jeśli myślisz, że zegar biologiczny Twojego malucha działa jak szwajcarski mechanizm, to szybko zrozumiesz, jak wiele jest w nim niedokręconych śrubek.

Kiedy Stanley zalicza pierwszą przedpołudniową drzemkę, zaczynam wyścig z czasem. Choć sama ledwo żyję i nie czuję się na siłach, żeby realizować cokolwiek, to głos rozsądku krzyczy „samo się nie zrobi”. Zanim wyjdę z domu muszę doprowadzić się do stanu, który nie będzie przyciągał współczujących spojrzeń przechodniów. To trochę trwa., chociaż robię konieczne minimum... Później ogarniam sprawy w necie, które powoli stają się moimi obowiązkami (nie narzekam, sama tego chciałam). Jedną nogą wkraczam do kuchni, żeby przygotować warzywa na obiad i co nieco na drugie śniadanie. Kot stęka i domaga się żarcia, tym samym działa mi na nerwy, bo wybredna z niego menda... Raz opałaszuje pełną michę taniej karmy, a później nie ruszy tej, co zapłaciłam jak za złoto. Żal wyrzucać. Leży i śmierdzi, aż w końcu zrozumiem, że jeśli nie porwie jej nurt klozetu, to zatruje mi powietrze w mieszkaniu. W międzyczasie wypakuję zmywarkę, umyję łazienkę, nastawię pranie, odkurzę mieszkanie, jeśli nie zrobiłam tego w trakcie porannej zabawy (Staś uwielbia ścigać odkurzacz), albo po prostu zrobię to po raz drugi. A tak swoją drogą... Sądzę, że dbam o porządek i utrzymuję przestrzeń wokół siebie w ogólnym ładzie i czystości, jednak zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś mi nie rozsypuje po mieszkaniu syfu z worka odkurzacza, wtedy, kiedy nie patrzę. Czasami ile razy bym nie odkurzyła, to zawsze natknę się na sierść, paprochy i inne farfocle. No szlag mnie momentami trafia! Rozumiem, że sierściuch linieje, ale przecież nie gubi całego futra w ciągu jednego dnia! Więc skąd się biorą te tumany sierści, które wciągam odkurzaczem dzień w dzień i to po kilka razy?! Syzyfowa praca, ale sama się nie zrobi. Uroki posiadania pupila. Lepiej z nim niż bez niego.

Po drzemce czas na drugie śniadanie, trochę relaksu i spacerek albo fitness. Czas leci. Po powrocie zabawa i druga drzemka. Czyżby chwila dla mnie...? W marzeniach może tak, bo przecież prasowanie czeka. Wypadałoby też obiad ugotować i męża dokarmić po powrocie z pracy (choć ani trochę nie wygląda na niedożywionego). Może w końcu sama coś zjem. Odpalam kompa, ogarniam maile. Naszła mnie chwila weny, więc warto iść za ciosem. Piszę. Niania szumi. Cholera, Myszek się budzi?! Już?! Przecież nic nie zdążyłam zrobić! Na szczęście fałszywy alarm... Piszę dalej. Kiedy skończę mam chwilę dla siebie. Prasowanie poczeka na lepszy czas. Upchnę je tam, gdzie wzrok nie sięga, bo czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Zmobilizuję się bardziej, kiedy nie będę miała w co się ubrać albo mąż zacznie coś sugerować. Obiad się zrobi.

Po drugiej drzemce czas na jedzonko Stasia i spacer albo zabawa. Nastaje wieczór i zbawienie w postaci taty. Wtedy mogę zrobić coś, co powinnam wykonać już dawno temu. Biorę się w końcu do roboty, jeśli z jakiegoś powodu sumienie mnie po nocach gryzie albo daję sobie spokój i w końcu delektuję się chwilą, która jest naprawdę tylko dla mnie. Przepierdzielam czas na głupoty: pudelek, statusy na fejsie, jakiś durny program w tv. Wieczorem i tak na nic ambitniejszego nie starcza już sił. Gdy wybija godzina 20.00 razem z mężem siedzimy jak na szpilkach w oczekiwaniu na pierwsze potarcie oczek przez Myszka. To znak, że czas na kąpiel, kaszkę i lulu. Oby usypianie poszło bezboleśnie i szybko. Czasem się udaje, a czasem trwa wieczność, pomimo że Misio przelewa się na rękach jak przez sito. Kiedy jest ten gorszy wieczór wychodzę z jego sypialni w tak samo marnym stanie, w jakim rano się budzę. Jeśli wszystko idzie po mojej myśli mam jeszcze dwie godziny wolnego i w końcu czas dla nas dwoje. Dwoje dorosłych ;)

Są dni, kiedy wyruszamy ze Stasiem w świat, pakuję torbę pieluchową po same brzegi artykułami higienicznymi, jedzeniem, zabawkami, ubraniami i wszystkimi innymi niezbędnymi rzeczami, czyli wynoszę połowę chałupy. Zabieram go na place zabaw, do różnych parków, galerii handlowych czy do dziadków na wieś. Logiczne, że w domu mnie nie ma i niczego nie zrobię, ale za to plan na dobrą zabawę odhaczam jako „zrealizowany”. Czasami wyrzuty sumienia z powodu porzucenia domowych obowiązków na rzecz przyjemniejszych zajęć mnie zjadają, ale przecież nie robię tego wyłącznie dla swojej przyjemności. Robię to przede wszystkim dla Stanley'a.

Idealną puentą tego posta będzie paradoks: tak wiele robię, a nic nie jest zrobione (znalezione w necie). O dziwo jakoś to wszystko się kręci i funkcjonuje. Chata nie zarasta kurzem, kot żyje i nie wygląda na wygłodzonego, mąż nadal wraca do domu po pracy, Stasio jak zwykle zadowolony z życia, a ja, jak co dzień zawalona robotą po uszy, jakoś ogarniam ten cały grajdołek, bo najczęściej kieruję się zasadą: najpierw przyjemności, a później obowiązki. Skoro mogę sobie na to pozwolić, to czemu nie!? :-)

wtorek, 12 lipca 2016

Mi, matce tylko jednego dziecka, nie wolno myśleć i tym bardziej pisać o macierzyństwie.


Nie mam prawa do własnego zdania. Nie powinnam nikomu mówić jak ma żyć, jak wychowywać dzieci, nie powinnam zwrócić nikomu uwagi i reagować na sytuacje, które tego wymagają. Nic nie wiem o życiu i o opiece nad dziećmi. Jestem matką tylko jednego potomka, a zachowuję się jak chodząca encyklopedia pedagogiki. Kto w ogóle dał mi komputer do rąk i dostęp do internetu?! :-)

„Nadgorliwe matki” - post opublikowany w ostatnim czasie na moim blogu – wywołał wielkie poruszenie. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu pojawiło się kilka zupełnie skrajnych komentarzy matek o różnych poglądach. Oberwało się i mi :)

Bardzo cenię taką dyskusję, jednak wolałabym, aby każdy zarzut był poparty jakimś mądrym argumentem. Pisząc bloga mam świadomość narażenia się opinii publicznej i krytyki. Nigdy jednak nie sądziłam, że ktokolwiek zechciałby odebrać mi prawo do pisemnego i publicznego wypowiadania się na moim blogu. Czerpię z tego wiele przyjemności, poruszam (tak sądzę) ciekawe tematy i nie ukrywam własnych problemów związanych z wychowywaniem dziecka. Chcę inspirować inne kobiety i zmusić do chwili refleksji. Czasem jestem dowodem na to, że matka to też człowiek, ma prawo do gorszych dni, złości i frustracji. Nie sądziłam, że ilość dzieci w jakikolwiek sposób klasyfikuje mnie jako matkę, a już na pewno nie sądziłam, że dyskwalifikuje mnie w posiadaniu własnych przemyśleń i „opatentowanych” rozwiązań wychowawczych. Na pewno ilość obowiązków, problemów i sposoby organizacji czasu i przestrzeni różnią wielodzietne matki od tych jednopotomkowych, ale przecież trud macierzyństwa, nieprzespane noce i wszystko inne, co wiąże się z urodzeniem i wychowywaniem dziecka, jest tej samej wagi dla każdej kobiety.

Zdecydowałam się na pisanie bloga z osobistej potrzeby (pisałam o tym w jednym z pierwszych postów). To moja pasja, zmusza mózg do pracy i zachęca do czytania treści o różnorodnej tematyce nawet wtedy, gdy starcza siły jedynie na wtulenie głowy w poduszkę. Tak jak czytelnik sięga po książkę na półce w księgarni i decyduje się na jej zakup lub odłożenie z powrotem, tak samo trafia w sieci na przeróżne wpisy i blogi. Ma zatem możliwość wyboru – czyta lub nie. Nie rozumiem celu, dla którego nie mogłabym według niektórych wyrażać swojej opinii. Nie uważam się za eksperta w jakiejkolwiek dziedzinie, więc nie zamierzam nikogo pouczać. Jedyne rady jakie mogłabym udzielić dotyczą tych rozwiązań, które sprawdziły się u mnie, nie twierdzę jednak, że są to jedyne i najwłaściwsze metody. Uwielbiam sarkazm. Nie zawsze to co piszę czytelnik powinien brać na serio. Trochę luzu nikomu nie zaszkodzi. ;)

Na koniec krótko i na temat: tak, jestem mamą jednego dziecka, które ma tylko 10 m-cy. Nie mam wielkiego doświadczenia, nie jestem weteranką macierzyńską. Nie wiem jak to jest wysyłać dzieci do przedszkola i odrabiać z nimi lekcje po szkole. Moje dziecko nawet nie mówi, więc nie mogę opisać śmiesznych dialogów, które wrzucają na swoje funpage znane blogerki. Wiele trudów i przyjemności jeszcze przede mną. Ale moje życie, wbrew opiniom tych, którzy mają niewiele do powiedzenia, to coś więcej niż tylko nocne pobudki, karmienie kaszką i zmiany pieluch. Przede wszystkim jest wypełnione miłością, troskami, radością i codziennymi obowiązkami. Piszę tego bloga z samych pozytywnych pobudek (choć macierzyństwo potrafi dać w kość) i chciałabym, żeby tak samo pozytywnie był odbierany. :)



sobota, 9 lipca 2016

(Nie)pomocni rodzice


Niedawno trafiłam na ciekawy artykuł na jednym z serwisów parentingowych, dość krytycznie opisujący zachowania rodziców, którzy reagują na każdy płacz, frustrację i złość swojej pociechy zbędną troską i pomocą. Problem pojawia się dość wcześnie, kiedy niemowlak okazuje swoje zdenerwowanie podczas nieudanych prób chwycenia zabawki i może trwać do późnych lat dziecięcych, gdy jako uczeń nie radzi sobie z porażkami czy brakuje mu wiary we własne możliwości.

Dziecko, które nie potrafi artykułować słowami swoich potrzeb komunikuje się z dorosłymi za pomocą płaczu, a rolą rodzica jest zapewnienie odpowiedniej formy ich zaspokojenia. Według jednej z teorii, w którą szczerzę wierzę, należy zawsze reagować na płacz, a najgorszym z możliwych rozwiązań jest pozostawienie dziecka samemu sobie i przyzwolenie na rozpacz w samotności. Jedyną pozytywną stroną tej (moim zdaniem) okrutnej metody jest względne pozbycie się problemu rodzica. Dla dziecka jednak rozgrywa się wtedy dramat. W konsekwencji traci zaufanie do osoby, która jako jedyna jest w stanie zaspokoić jego potrzeby. „Twarda szkoła” wychowywania dzieci twierdzi jednak, że dzięki temu malec nauczy się samodzielnego uspokajania i radzenia sobie z problemami. Płaczące z powodu zmęczenia czy głodu dziecko potrzebuje przede wszystkim pokarmu, miłości i przytulenia, a bolesne kolki wymagają masowania brzuszka czy innych metod z użyciem ziół albo farmaceutyków. Jaki sens ma zatem pozostawianie dziecka samego, z niezaspokojoną potrzebą i domagającego się naszej bliskości tylko dla wygody rodziców, którzy nie radzą sobie w tego typu sytuacji? Jest to fatalna metoda wychowywania, ale niestety często stosowana.

Rodzice mylnie rozumieją zasady nauki samodzielności. Tak jak nie zgodzę się z powyższą metodą radzenia sobie z płaczącym dzieckiem, tak uważam, że nagła reakcja na każdą frustrację i zdenerwowanie malca, który potrafi komunikować się z otoczeniem nie tylko za pomocą płaczu, nie jest właściwym zachowaniem. Wyręczając dziecko w każdej stresogennej dla niego sytuacji sprawiamy, że nie będzie umiało radzić sobie z problemami w dalszym życiu, a także opóźnimy jego rozwój mentalny czy fizyczny. Oczywiste, że wynika to z troski i miłości, ale nie pozwala dziecku na samodzielne podjęcie wyzwania i stawienie czoła problemom wynikającym z etapów rozwojowych. Rodzice w obawie o ryzyko popełnienia przez malca błędu nie dają mu wielkiego wyboru w działaniu.

Dziecko czerpie wzorce z obserwacji, a ten kto spędza z nim najwięcej czasu jest największym autorytetem. Kiedy malec nie radzi sobie z własnymi emocjami, które mogą nasilić się podczas zmęczenia czy nudy, manifestuje swoje niezadowolenie, które rodzic odbiera jako sygnał do natychmiastowej reakcji. Nie zawsze wie, dlaczego dziecko zachowuje się w „karygodny” sposób i nie potrafi wyegzekwować zmiany zachowania. Stawiane przez dorosłego warunki bywają niezrozumiałe dla małego człowieka, co dodatkowo nasila jego złość. Dziecko uczy się, że dzięki swojej frustracji skupia uwagę rodzica, który zazwyczaj porzuca dotychczas wykonywane zajęcie, aby pospieszyć mu na pomoc. Takie zachowanie utrwala w jego świadomości poczucie, że jedynym zadaniem rodziców jest opieka nad swoim potomstwem. Dziecko nie jest w stanie zaakceptować konieczności wykonywania przez dorosłych innych obowiązków. Nie ma okazji obserwować ich podczas codziennych czynności i nauczyć się cierpliwości.

Czasem ciężko znaleźć złoty środek – znam to z autopsji. Serce nakazuje biec na pomoc, rozum jednak chciałby zaczekać i obserwować. Nie chcę i nie mogę poświęcić synkowi 100% swojego czasu. Chcę, żeby rozumiał odrębność moich i jego potrzeb. Reaguję na każdy jego płacz, ale frustrację i złość traktuję z przymrużeniem oka. Nie mam wyrzutów sumienia jeśli nie pomogę mu w czynności, z którą wiem, że da sobie radę. Nie rzucam wszystkiego i nie biegnę na pomoc, gdy słyszę rozpacz z powodu jego utknięcia między krzesłami. Daję mu czas i obserwuję z ukrycia. Oczywiście potworem nie jestem; kiedy muszę, to pomogę. Wolę jednak nie wyręczać go zanadto. Przecież nie jestem jedną z tych nadgorliwych matek... ;-)  

środa, 6 lipca 2016

Kompleks(owy) ratunek


Każda kobieta miała, ma i zawsze będzie mieć kompleksy. Niektóre towarzyszą nam od momentu uświadomienia sobie o ich istnieniu, inne nabywamy po drodze życia, niektóre nie byłyby kompleksami, gdyby nie telewizyjne i gazetowe piękności, rażące po oczach swoją idealnością.

Moje główne kompleksy dotyczyły wagi i choć teraz mówię o tym otwarcie, to jeszcze rok temu był to dla mnie temat tabu, a jeśli już został poruszony, to czułam jak osuwa mi się grunt pod nogami. Przytyki obracałam w żart albo nie komentowałam, jednak cały dramat przeżywałam wewnątrz siebie i pozwalałam na jego ujście dopiero wtedy, gdy nikt nie patrzył. Nie jestem osobą otyłą, a moje BMI wskazuje, że jestem o dwa centymetry za niska :P Noszę standardowe rozmiary: 38-40. Od numerka na metce ważniejsze jest zdrowie. Dbam o to co jem, lubię ćwiczyć, a nawet potrzebuję tego jak ryba wody. Stąd brały się moje frustracje, gdy pomimo kontroli diety i sportu ciężko było mi osiągnąć efekt o jakim marzyłam. Dość duże spadki wagi następowały wtedy, gdy w życiu pojawiał się stres. Podziw rodziny i znajomych był ogromy, jednak nie zdawali sobie sprawy, że szczupłą sylwetkę przypłaciłam zdrowiem i depresją. Nie ukrywam, że z dumą zakładałam rozmiar 36 i czułam się rewelacyjnie, gdy mogłam ubrać się we wszystko, na co miałam ochotę i świetnie w tym wyglądałam. Zbyt dużą wagę przywiązywałam do wyglądu. Sporo w tym było pychy i próżności.

Dlaczego o tym piszę na blogu poświęconym tematyce parentingowej? Dlatego, że dzięki mojemu synkowi zaczęłam doceniać to, co jest naprawdę ważne. W końcu zaakceptowałam siebie taką, jaką jestem. Ciąża zmieniła w moim ciele bardzo wiele, niektórych wad nie naprawię, czasu nie cofnę, a nawet gdybym mogła, to nie zmieniłabym swojej decyzji o posiadaniu dziecka. W końcu zdałam sobie sprawę, że niezależnie od tego jak wyglądam i czy podobam się innym, to jest ktoś, kto kocha mnie całym swoim malutkim sercem. Kto nie patrzy na mnie przez pryzmat urody lansowanej w TV, nie zna pojęcia „idealny wygląd”, dla kogo liczy się tylko moja obecność i miłość. Dzięki Stasiowi zrozumiałam w końcu, że moje kompleksy znajdują się głównie w mojej głowie, że każdy ma prawo wyglądać inaczej - nie zawsze idealnie i tak, jak chcieliby tego inni. Co ważne - mój mąż nadal patrzy na mnie jak na atrakcyjną kobietę, a to, że wydałam na świat przecudownego synka działa dodatkowo na moją korzyść. Jestem dla niego nie tylko atrakcyjną żoną, ale też matką.

Teraz komentarze na temat mojego wyglądy puszczam mimo uszu, bo wiem, że robię co w mojej mocy (i zazwyczaj chęci) aby wyglądać i czuć się dobrze. Nie zawsze mam czas rozpuścić i ułożyć włosy przed wyjściem na spacer, łatwiej mi je po prostu związać. Wyleczyłam się z kompleksów brzydkiej cery, więc nie muszę już nakładać tony fluidu, tak jak kiedyś, gdy miałam problem z trądzikiem. Dzięki braku makeupu mogę całować i wtulać twarz w ciałko mojego synka bez obawy zostawienia paskudnych beżowych plam i wcierania kosmetyków w jego idealną skórę. Cenię sobie wygodę i czas, gdy idę ze Stasiem na spacer, nie będę zatem stać przed szafą pół godziny by dobrać odpowiednią stylizację i kolejne pół by namalować idealną kreskę nad okiem. W ferworze zabaw i obowiązków domowych mam prawo nie zauważyć plamy na bluzce, która powstała podczas miksowania zupki dla Stasia. Niech się wstydzi ten, kto widzi! ;-)

Zdarza mi się marudzić pod nosem patrząc w lustro, tu wisi, tam wystaje, że trochę ciasno mi w tych spodniach, koszulka nie taka, bo za bardzo odkrywa moje masywne ramiona. W końcu to olewam i wychodzę z domu w tym, w czym akurat stoję. I tak nie jest najgorzej, jakieś wyczucie stylu mam. ;-) W końcu idę na spacer i do osiedlowego po bułki, a nie na galę Oskarów.

Inni potrafią oceniać nas swoją miarą (w ich przekonaniu jedyną właściwą) nie mając pojęcia jak wygląda nasze życie. Dlatego nauczyłam się, że wszystkich zadowolić nie można i w końcu zaakceptowałam siebie. Zrobiłam to dla Stasia i dzięki Niemu. W jego oczach zawsze będę najpiękniejszą mamą. :)