Znacie to uczucie,
gdy po przespanej nocy budzicie się rano pełne energii i planów na
nowy dzień? Ja też nie. Co do planów może bym polemizowała,
chociaż najczęściej obowiązki wykonuję na spontanie i wtedy,
kiedy mam możliwość, czas, ale nie koniecznie ochotę. Nie
pamiętam już jak to jest być wyspanym, rześkim i elastycznym z
samego rana. Jedynie mocna dawka kofeiny lub adrenalina po ujrzeniu
Myszka na skraju naszego łóżka, przywracają mnie do życia. Obym
nigdy nie uległa modzie na poranne selfi bez makeupu w wygniecionej
pościeli, bo wyglądam wtedy jak szyba przez okno, podobna zupełnie
do nikogo, a już na pewno nie do samej siebie.
Po porannym rytuale
zmartwychwstania pora na powolną realizację życia. Najpierw
potrzeby Orzeszka. Śniadanie zazwyczaj w najprostszej i najbardziej
leniwej formie, czyli kaszka z butli. Nie porywam się na nic
bardziej wymyślnego, bo na nieświadomce jeszcze chatę spalę
(niestety kilka garów już zakończyło swój żywot w ten sposób,
więc wolę nie ryzykować z samego rana). Bezpiecznie czuję się w
kuchni dopiero w porze drugiego śniadania. Później zabawy, które
trochę rozruszają moje nie najnowsze kości. W trakcie „gimnastyki”
ze Stasiem (daj piłeczkę mamię i brawo brawo) opracowuję ambitny
plan dnia, jeśli nie określiłam go dzień wcześniej, z czego
zazwyczaj realizuję może 1/10. Dzieje się tak nie z powodu
lenistwa czy braku chęci, tylko dzięki mojemu Myszkowi, który jak
na złość zmienia sobie system drzemek. Jak już kiedyś
wspomniałam, matki nie mogą się przyzwyczajać do dobrobytu, jakim
jest regularny cykl dnia dziecka. Nic nie jest na stałe, a jeśli
myślisz, że zegar biologiczny Twojego malucha działa jak
szwajcarski mechanizm, to szybko zrozumiesz, jak wiele jest w nim
niedokręconych śrubek.
Kiedy Stanley
zalicza pierwszą przedpołudniową drzemkę, zaczynam wyścig z
czasem. Choć sama ledwo żyję i nie czuję się na siłach, żeby
realizować cokolwiek, to głos rozsądku krzyczy „samo się nie
zrobi”. Zanim wyjdę z domu muszę doprowadzić się do stanu,
który nie będzie przyciągał współczujących spojrzeń
przechodniów. To trochę trwa., chociaż robię konieczne minimum...
Później ogarniam sprawy w necie, które powoli stają się moimi
obowiązkami (nie narzekam, sama tego chciałam). Jedną nogą
wkraczam do kuchni, żeby przygotować warzywa na obiad i co nieco na
drugie śniadanie. Kot stęka i domaga się żarcia, tym samym działa
mi na nerwy, bo wybredna z niego menda... Raz opałaszuje pełną
michę taniej karmy, a później nie ruszy tej, co zapłaciłam jak
za złoto. Żal wyrzucać. Leży i śmierdzi, aż w końcu zrozumiem,
że jeśli nie porwie jej nurt klozetu, to zatruje mi powietrze w
mieszkaniu. W międzyczasie wypakuję zmywarkę, umyję łazienkę,
nastawię pranie, odkurzę mieszkanie, jeśli nie zrobiłam tego w
trakcie porannej zabawy (Staś uwielbia ścigać odkurzacz), albo po
prostu zrobię to po raz drugi. A tak swoją drogą... Sądzę, że
dbam o porządek i utrzymuję przestrzeń wokół siebie w ogólnym
ładzie i czystości, jednak zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś
mi nie rozsypuje po mieszkaniu syfu z worka odkurzacza, wtedy, kiedy
nie patrzę. Czasami ile razy bym nie odkurzyła, to zawsze natknę
się na sierść, paprochy i inne farfocle. No szlag mnie momentami
trafia! Rozumiem, że sierściuch linieje, ale przecież nie gubi
całego futra w ciągu jednego dnia! Więc skąd się biorą te
tumany sierści, które wciągam odkurzaczem dzień w dzień i to po
kilka razy?! Syzyfowa praca, ale sama się nie zrobi. Uroki
posiadania pupila. Lepiej z nim niż bez niego.
Po drzemce czas na
drugie śniadanie, trochę relaksu i spacerek albo fitness. Czas
leci. Po powrocie zabawa i druga drzemka. Czyżby chwila dla mnie...?
W marzeniach może tak, bo przecież prasowanie czeka. Wypadałoby
też obiad ugotować i męża dokarmić po powrocie z pracy (choć
ani trochę nie wygląda na niedożywionego). Może w końcu sama coś
zjem. Odpalam kompa, ogarniam maile. Naszła mnie chwila weny, więc
warto iść za ciosem. Piszę. Niania szumi. Cholera, Myszek się
budzi?! Już?! Przecież nic nie zdążyłam zrobić! Na szczęście
fałszywy alarm... Piszę dalej. Kiedy skończę mam chwilę dla
siebie. Prasowanie poczeka na lepszy czas. Upchnę je tam, gdzie
wzrok nie sięga, bo czego oczy nie widzą tego sercu nie żal.
Zmobilizuję się bardziej, kiedy nie będę miała w co się ubrać
albo mąż zacznie coś sugerować. Obiad się zrobi.
Po drugiej drzemce
czas na jedzonko Stasia i spacer albo zabawa. Nastaje wieczór i
zbawienie w postaci taty. Wtedy mogę zrobić coś, co powinnam
wykonać już dawno temu. Biorę się w końcu do roboty, jeśli z
jakiegoś powodu sumienie mnie po nocach gryzie albo daję sobie
spokój i w końcu delektuję się chwilą, która jest naprawdę
tylko dla mnie. Przepierdzielam czas na głupoty: pudelek, statusy na
fejsie, jakiś durny program w tv. Wieczorem i tak na nic
ambitniejszego nie starcza już sił. Gdy wybija godzina 20.00 razem
z mężem siedzimy jak na szpilkach w oczekiwaniu na pierwsze
potarcie oczek przez Myszka. To znak, że czas na kąpiel, kaszkę i
lulu. Oby usypianie poszło bezboleśnie i szybko. Czasem się udaje,
a czasem trwa wieczność, pomimo że Misio przelewa się na rękach
jak przez sito. Kiedy jest ten gorszy wieczór wychodzę z jego
sypialni w tak samo marnym stanie, w jakim rano się budzę. Jeśli
wszystko idzie po mojej myśli mam jeszcze dwie godziny wolnego i w
końcu czas dla nas dwoje. Dwoje dorosłych ;)
Są dni, kiedy
wyruszamy ze Stasiem w świat, pakuję torbę pieluchową po same
brzegi artykułami higienicznymi, jedzeniem, zabawkami, ubraniami i
wszystkimi innymi niezbędnymi rzeczami, czyli wynoszę połowę
chałupy. Zabieram go na place zabaw, do różnych parków, galerii
handlowych czy do dziadków na wieś. Logiczne, że w domu mnie nie
ma i niczego nie zrobię, ale za to plan na dobrą zabawę odhaczam
jako „zrealizowany”. Czasami wyrzuty sumienia z powodu porzucenia
domowych obowiązków na rzecz przyjemniejszych zajęć mnie zjadają,
ale przecież nie robię tego wyłącznie dla swojej przyjemności.
Robię to przede wszystkim dla Stanley'a.
Idealną puentą
tego posta będzie paradoks: tak wiele robię, a nic nie jest
zrobione (znalezione w necie). O dziwo jakoś to wszystko się kręci
i funkcjonuje. Chata nie zarasta kurzem, kot żyje i nie wygląda na
wygłodzonego, mąż nadal wraca do domu po pracy, Stasio jak zwykle
zadowolony z życia, a ja, jak co dzień zawalona robotą po uszy,
jakoś ogarniam ten cały grajdołek, bo najczęściej kieruję się
zasadą: najpierw przyjemności, a później obowiązki. Skoro mogę
sobie na to pozwolić, to czemu nie!? :-)