Są takie dni, kiedy nie wiem w co ręce
włożyć, a do tego mój Przecudny ma akurat ochotę poząbkować i
robić kupę najgorszej jakości już po raz czwarty. Każdy posiłek
w połowie ląduje na podłodze, reszta zostaje wtarta w ubranie. Do
tego milion spraw, których deadline minął już wieki temu, więc
próbuję nadgonić zaległości między przewijaniem a wycieraniem
brody ze śliny. Już mnie mdli od słuchania ciągłego jęczenia,
spowodowanego zmęczeniem i wyrzynaniem się ząbków. Jak na złość
próby usypiania kończą się porażką. Zaciskam zęby i tłumaczę
sobie „to nie jego wina, ma po prostu gorszy dzień. Nie możesz
mieć do niego pretensji. Cierpliwości... Jeszcze więcej
cierpliwości.”
Zanim zostałam mamą uspokajanie
niemowlaka wydawało się takie proste. Wytrwale kołysać i
uspokajać cichym csiiiiii. Zagadać, zabawić, pokazać ulubioną
zabawkę. Jak dziecko może wyprowadzić dorosłego z równowagi?
Przecież trudno się zezłościć na maleństwo, które nie ma
świadomości swoich czynów. Taaa... Życie odkryło karty. Nie mam
anielskiej cierpliwości, choć sądziłam inaczej. Czasem są takie
dni, kiedy mam ochotę powiedzieć „dajże w końcu święty
spokój!” W głowie tworzę szybki plan ucieczki. Najchętniej schowałabym się w tajnej kryjówce albo wyszłabym z domu w kapciach już w tym momencie. Trzasnąć
drzwiami, odetchnąć świeżym powietrzem i iść przed siebie.
Szybko wracam nieprzytomnym umysłem na ziemię. Przecież nie
zostawię Bobiniego samego. Nie mogłabym tego zrobić. Przecież
kocham go miłością bezgraniczną. Ale nie mogę zwariować!
Alternatywa? Czekamy na tatę. Razem z nim do domu nadejdzie
zbawienie.
Po 10 godzinach sam na sam z bobasem,
który ma nie najlepszy dzień, można wyjść z siebie i stanąć
obok. Uwielbiam się z nim bawić, opowiadać o zwierzątkach z
książki, w kółko robić muuu i kokoko, hał hał i beee.
Wygłupiać się, bujać, śpiewać. Ale znam swoje granice i też
mam jakieś potrzeby! Poradniki mówią, że dziecko na tym etapie
rozwoju zaczyna zauważać odrębność, którą stanowi jego mama.
Powinno zrozumieć, że nie tylko ono ma potrzeby do zaspokojenia.
Czyżby? Jakoś nie zauważyłam, żeby interesowało go to, co mam
akurat do roboty. Właściwie to najchętniej bawiłby się sam, ale
pod warunkiem, że siedzę obok. Może się po prostu popisuje.
„Mamo, zobacz jak ładnie obśliniłem twojego kapcia! O, a tutaj
mi się ulało. Spójrz, próbuję raczkować, więc zaraz przytrę
czołem o dywan!” Jak tu nie kochać tego Bąbla, skoro zapewnia mi
tyle rozrywki...
Kiedy uda mi się oszukać
przeznaczenie i zostawię Brzdąca w najlepszych rękach jego
ulubionej maskotki Kermita, zaczynam wyścig z czasem. Zanim Junior
się zorientuje, że nie podziwiam jego wyczynów, mogę szybko
wstawić pranie, ogarnąć naczynia, umyć włosy, itd. Te chwile
często bywają ukojeniem moich nerwów. Jeśli zacznie jęczeć
muszę znowu być w pobliżu. Ciekawe ile kilometrów nachodzę w
taki marudny dzień... Skakałabym z radości, kiedy nadejdzie
upragniona przez nas oboje drzemka, ale brakuje mi już sił.
Niestety najgorszy scenariusz ma miejsce w momencie, gdy Bąbel budzi
się z piskiem po 15 minutach snu, bez szansy ponownego ukołysania.
Reszta dnia to istny Meksyk! Próbuję się pouśmiechać, zabawić,
ukochać. Nic nie pomaga, nadal marudzi i jęczy. Czuję pulsującą
krew w żyłach i błagam... Niech ten dzień się szybko kończy.
W takie dni miewam chwile załamania.
Zostawiam Juniora w bezpiecznym miejscu i wychodzę. Idę przed
siebie najdalej jak się da, czyli aż na drugi koniec mieszkania.
Idę tam po rozum do głowy. Szybko wracam z wyrzutami sumienia,
pełna miłości i gotowa na nowo stawić czoła wyzwaniu, jakie
stawia przede mną me Dziecię. Takie są uroki macierzyństwa.
Jeszcze będę to wspominać z uczuciem ciepłą na sercu. Jakoś
wytrwamy do końca dnia. Przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz,
kiedy Staś testuje moją cierpliwość. Jeszcze parę takich akcji i
w końcu stanę się mistrzem panowania nad swoimi emocjami. Nadzieja
nigdy mnie nie opuszcza. Nadzieja, że jutro będzie lepiej. :)