środa, 25 maja 2016

Mnie tu nie ma!


Są takie dni, kiedy nie wiem w co ręce włożyć, a do tego mój Przecudny ma akurat ochotę poząbkować i robić kupę najgorszej jakości już po raz czwarty. Każdy posiłek w połowie ląduje na podłodze, reszta zostaje wtarta w ubranie. Do tego milion spraw, których deadline minął już wieki temu, więc próbuję nadgonić zaległości między przewijaniem a wycieraniem brody ze śliny. Już mnie mdli od słuchania ciągłego jęczenia, spowodowanego zmęczeniem i wyrzynaniem się ząbków. Jak na złość próby usypiania kończą się porażką. Zaciskam zęby i tłumaczę sobie „to nie jego wina, ma po prostu gorszy dzień. Nie możesz mieć do niego pretensji. Cierpliwości... Jeszcze więcej cierpliwości.”

Zanim zostałam mamą uspokajanie niemowlaka wydawało się takie proste. Wytrwale kołysać i uspokajać cichym csiiiiii. Zagadać, zabawić, pokazać ulubioną zabawkę. Jak dziecko może wyprowadzić dorosłego z równowagi? Przecież trudno się zezłościć na maleństwo, które nie ma świadomości swoich czynów. Taaa... Życie odkryło karty. Nie mam anielskiej cierpliwości, choć sądziłam inaczej. Czasem są takie dni, kiedy mam ochotę powiedzieć „dajże w końcu święty spokój!” W głowie tworzę szybki plan ucieczki. Najchętniej schowałabym się w tajnej kryjówce albo wyszłabym z domu w kapciach już w tym momencie. Trzasnąć drzwiami, odetchnąć świeżym powietrzem i iść przed siebie. Szybko wracam nieprzytomnym umysłem na ziemię. Przecież nie zostawię Bobiniego samego. Nie mogłabym tego zrobić. Przecież kocham go miłością bezgraniczną. Ale nie mogę zwariować! Alternatywa? Czekamy na tatę. Razem z nim do domu nadejdzie zbawienie.

Po 10 godzinach sam na sam z bobasem, który ma nie najlepszy dzień, można wyjść z siebie i stanąć obok. Uwielbiam się z nim bawić, opowiadać o zwierzątkach z książki, w kółko robić muuu i kokoko, hał hał i beee. Wygłupiać się, bujać, śpiewać. Ale znam swoje granice i też mam jakieś potrzeby! Poradniki mówią, że dziecko na tym etapie rozwoju zaczyna zauważać odrębność, którą stanowi jego mama. Powinno zrozumieć, że nie tylko ono ma potrzeby do zaspokojenia. Czyżby? Jakoś nie zauważyłam, żeby interesowało go to, co mam akurat do roboty. Właściwie to najchętniej bawiłby się sam, ale pod warunkiem, że siedzę obok. Może się po prostu popisuje. „Mamo, zobacz jak ładnie obśliniłem twojego kapcia! O, a tutaj mi się ulało. Spójrz, próbuję raczkować, więc zaraz przytrę czołem o dywan!” Jak tu nie kochać tego Bąbla, skoro zapewnia mi tyle rozrywki...

Kiedy uda mi się oszukać przeznaczenie i zostawię Brzdąca w najlepszych rękach jego ulubionej maskotki Kermita, zaczynam wyścig z czasem. Zanim Junior się zorientuje, że nie podziwiam jego wyczynów, mogę szybko wstawić pranie, ogarnąć naczynia, umyć włosy, itd. Te chwile często bywają ukojeniem moich nerwów. Jeśli zacznie jęczeć muszę znowu być w pobliżu. Ciekawe ile kilometrów nachodzę w taki marudny dzień... Skakałabym z radości, kiedy nadejdzie upragniona przez nas oboje drzemka, ale brakuje mi już sił. Niestety najgorszy scenariusz ma miejsce w momencie, gdy Bąbel budzi się z piskiem po 15 minutach snu, bez szansy ponownego ukołysania. Reszta dnia to istny Meksyk! Próbuję się pouśmiechać, zabawić, ukochać. Nic nie pomaga, nadal marudzi i jęczy. Czuję pulsującą krew w żyłach i błagam... Niech ten dzień się szybko kończy.

W takie dni miewam chwile załamania. Zostawiam Juniora w bezpiecznym miejscu i wychodzę. Idę przed siebie najdalej jak się da, czyli aż na drugi koniec mieszkania. Idę tam po rozum do głowy. Szybko wracam z wyrzutami sumienia, pełna miłości i gotowa na nowo stawić czoła wyzwaniu, jakie stawia przede mną me Dziecię. Takie są uroki macierzyństwa. Jeszcze będę to wspominać z uczuciem ciepłą na sercu. Jakoś wytrwamy do końca dnia. Przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy Staś testuje moją cierpliwość. Jeszcze parę takich akcji i w końcu stanę się mistrzem panowania nad swoimi emocjami. Nadzieja nigdy mnie nie opuszcza. Nadzieja, że jutro będzie lepiej. :)

piątek, 20 maja 2016

„Nie, nie musisz. Dajemy sobie radę”



W oczekiwaniu na narodziny Stasia wraz z mężem ustaliliśmy zasady dotyczące opieki nad dzieckiem, omówiliśmy warunki odwiedzin przez rodzinę, bliższych oraz dalszych znajomych. Mogłoby się wydawać, że to fanaberia i przesada, ale uwierzcie mi – w niektórych przypadkach konieczność. Rozmawiałam z wieloma kobietami, które tuż po porodzie miały istne pielgrzymki bez zapowiedzi (na nasze szczęście nikt zbytnio nam się nie narzucał). Teoria to jedno, ustalenia należało jeszcze egzekwować. Obawiałam się tego, ale po narodzinach trzeba nauczyć się asertywności dla dobra dziecka, a także dla nas rodziców, którym życie właśnie postawiło najwyższą poprzeczkę.

Pojawienie się nowego członka w rodzinie, w dodatku tak malutkiego, niewinnego i kochanego już od momentu informacji o ciąży, jest niezwykle wyczekiwanym przez wszystkich wydarzeniem. Na pewno każdy zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego życie, jakie będzie mieć obowiązki czy przywileje, ile chęci i cierpliwości do zabawy i opieki. Już w ciąży informowałam najbliższych o tym jak chcemy z mężem spędzić pierwsze dni z dzieckiem w domu. Byłam bezwzględna co do konieczności mycia rąk przed przywitaniem maluszka. Z mężem chcieliśmy od A do Z i w stu procentach poświecić się tej małej istotce, która wywróciła nasz świat do góry nogami. Musieliśmy nauczyć się żyć ze sobą na nowo. Opanować techniki organizacyjne, przełamać strach czy poznać granice swojej cierpliwości. Nikt nie mógł za nas tego zrobić, ani za bardzo jak pomóc. Czasami też miałam poczucie obowiązku nie tylko w stosunku do dziecka, ale też opowiadania o nim najbliższym, uczenia i wyjaśniania metod kąpieli, ubierania, przewijania, podnoszenia, itd... Z moją intuicją nie miałam problemu. Na szczęście szybko nauczyłam się odczytywać sygnały, które wysyła mój synek. Nie byłam też alfą i omegą, czasami błądziłam jak dziecko we mgle w sytuacji, która jak dotąd nie miała miejsca. Wtedy pytałam bardziej doświadczonej, młodej mamy (mojej bratowej), która zazwyczaj potrafiła udzielić właściwej porady. Czasami moja mama prędzej się domyśliła, o co chodzi temu młodemu człowiekowi lub zauważyła jakiś problem, któremu należało zaradzić. Zdarzały się też nietrafione porady, które na szczęście były weryfikowane i obalane przez grono doświadczonych fitnessowych mam.

Za dawnych czasów, kiedy jedynym źródłem zdobywania wiedzy o pielęgnacji i opiece nad niemowlakiem były babcine i mamine rady, kobiety potrzebowały znacznie więcej wsparcia niż obecnie. Kiedyś głównym zajęciem chłopa było zapewnianie dobrobytu rodzinie, teraz szczęśliwe małżeństwo i prawidłowo funkcjonująca rodzina opiera się na zasadzie partnerstwa. Nie ma zajęć niemęskich. Mężczyzna tak samo jak kobieta ma prawo i coraz więcej chęci aby w pełni uczestniczyć w wychowywaniu dziecka i wykonywać wszelkie obowiązki domowe. Dawniej mężczyźni nie mieli świadomości z korzyści jakie płyną z aktywnego uczestniczenia w życiu dziecka od pierwszych chwil jego życia. Nie ingerowali w świat zarezerwowany tylko dla płci przeciwnej. Młode matki otoczone były opieką kobiet z rodziny. W wielopokoleniowych domach było ich niemało, a więc łatwiej było sprawować opiekę zarówno nad mamą w okresie połogu jak i maleństwem.

Na szczęście czasy się zmieniły. Wiedzę z każdej dziedziny można czerpać z wielu źródeł. Jako młodzi i ambitni rodzice chcieliśmy od samego początku robić wszystko po swojemu. Uczyć się na własnych błędach, a w razie niewiedzy pytać. Musieliśmy zrozumieć swoje dziecko, oswoić się z sytuacją. Chcieliśmy być dumnymi rodzicami, którzy radzą sobie w każdej sytuacji. Aby trzymać się ustalonych przez nas zasad, które stanowiły fundament budowania relacji i zwyczajów nowo powstałej rodziny, musieliśmy wymagać pewnych zachowań, a czasem też stawiać granice. Mam nadzieję, że nasza stanowczość nigdy nie została źle odebrana przez najbliższych, ponieważ zawsze motywowaliśmy swoje decyzje. Każdy też chyba rozumiał nasze podejście do sytuacji. Mamy przywilej bycia rodzicem, który daje prawo do podejmowania decyzji dotyczących opieki nad dzieckiem. Oczywiście nie jesteśmy despotami, nie zrozumcie mnie źle! ;) My po prostu robimy to, co uważamy za właściwe. Jak dotąd intuicja nas nie zawodzi. Dobro dzieciątka jest zawsze najlepszym drogowskazem.

Teraz, kiedy Staś jest coraz bardziej niezależny od nas, z wielką chęcią korzystamy z każdej pomocy babć i cioć. Moja teściowa jest zakochana w swoim pierwszym wnuku, traktuje go jak małego księciunia i zalewa falą miłości. Moja mama równie chętnie rusza na pomoc w każdej kryzysowej sytuacji, jednak order uśmiechu muszę przyznać mojej przyjaciółce, która co do joty wykona wszystkie moje zalecenia. Nie negocjuje (nie mówię tu o stawce, bo nigdy bym się nie wypłaciła za usługę na tak wysokim poziomie), bo ma świadomość, że mama wie najlepiej. Poza tym potrafi nieźle głupkować, co mój synek uwielbia i zna prawie tyle piosenek dla dzieci co ja. Wie jak uspokoić w każdej sytuacji, ma anielską cierpliwość i wielkie serce. Ja to sobie potrafię dobrać przyjaciół. Brawo JA i brawo Ty KASIU! :)

Warto się edukować, rozmawiać, pytać i interesować problemami innych, bo nigdy nie wiesz czy nie znajdziesz się w podobnej sytuacji, a swoją intuicję poprzyj wiedzą. Zawsze rób to co Ci podpowiada serce i nie wierz we wszystko co przeczytasz i co powie Ci dobra znajoma, szczególnie gdy chodzi o zdrowie Twojego dziecka. Trzymaj się ustalonych zasad i egzekwuj je od innych. Gdy potrzebujesz pomocy, to o nią poproś, ale nie pozwól, by ktoś Ci ją narzucał, jeśli Ty tego nie chcesz.

środa, 18 maja 2016

Być kobietą, być kobietą...


Wiecie dlaczego kobiety kochają kupować buty? Bo w przeciwieństwie do ubrań ich rozmiar nigdy się nie zmienia. To fakt, jednak tej teorii niestety zaprzecza mój przypadek. W trakcie ciąży musiałam kupić sobie obuwie o dwa numery większe. Byłam ZAŁAMANA! Miałam przecież tyle pięknych szpilek, koturn, botków, sandałów i czółenek. Z większością z nich już się pożegnałam. Przyszło mi to nieco lżej w momencie, kiedy zrozumiałam, że nie mogłam mieć większej rekompensaty niż mój Bobini. Część zostawiłam z sentymentu. Oprawię sobie w ramkę i będę podziwiać jak dzieło sztuki albo któregoś razu w przypływie desperacji się w nie wcisnę. W końcu teraz mam niewiele okazji do odpicowania się jak stróż w Boże Ciało, więc jestem w stanie poświęcić swoje stopy raz na ruski rok.

Jestem jedną z tych kobiet, które lubią wyglądać dobrze. Za czasów aktywności zawodowej nigdy nie wyszłam z domu w płaskim obuwiu, bez makijażu, pomalowanych paznokci i idealnie ułożonych włosów. Regularnie ćwiczyłam – oczywiście z różnym rezultatem, w zależności od pory roku i częstotliwości imprez ociekających alkoholem i dobrym jedzeniem ;) Uwielbiałam shopping. Mogłam snuć się po galeriach handlowych godzinami. Nigdy nie byłam sroką gustującą w świecidełkach, ale lubiłam obwiesić się biżuterią adekwatnie do okazji. Okres ciąży był dla mnie wyzwaniem, ponieważ musiałam nauczyć się stylu stosownego do moich gabarytów i z uwzględnieniem wygody na pierwszym miejscu. Po porodzie ciężko spojrzeć na swoje ciało z akceptacją. Można popaść w głębokie kompleksy. Na szczęście w moim przypadku nie był to długotrwały okres i cieszyłam się z szybko spadającej wagi. Teraz mogę uznać, że wróciłam do formy sprzed ciąży, chociaż jakościowo to już nie to samo. Tu zwiotczało, tam coś wystaję. Rozstępy też mnie nie oszczędziły. Cóż... takie życie. Coś za coś. Trzeba siebie zaakceptować, bo szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Zrozumiałam, że nie ma nad czym płakać, bo teraz faktycznie mam powód jedynie do radości.

Szpilki zamieniłam na sportowe buty, żebym mogła komfortowo spacerować z wózkiem. Żeby wyglądać jak człowiek, a jednocześnie nie spędzać tyle czasu przed lustrem jak miałam w zwyczaju, zdecydowałam się na oszustwo – doklejane rzęsy. Zrezygnowałam też z wszelkich fluidów i dzięki temu nie mam czego już maskować. Noooo... od czasu do czasu użyję korektora. :) Dzięki hybrydzie na paznokciach zyskuję kolejną godzinę, którą musiałam poświęcić na samodzielny manicure co najmniej raz w tygodniu. Przymierzam się też do permanentnego na brwi, bo niestety natura nie obdarzyła mnie bujnym upierzeniem na tej części twarzy i jest to jedyny mankament, który obecnie muszę dokolorować przed wyjściem z domu. Zawsze lubiłam makijaż. A jeszcze bardziej lubię go nie mieć, a wyglądać jakbym go miała :D Biżuteria czeka w szkatułkach na lepsze czasy, kiedy Staś nauczy się nie ciągnąć i  nie wkładać do buzi wszystkiego co się świeci. Uwielbiany shopping jest teraz katorgą, szczególnie jeśli muszę kupić coś określonego, a zazwyczaj nigdzie nie mogę tego znaleźć. Poza tym najczęściej ląduję na dziale dziecięcym. Zakupy dla siebie robię spontanicznie, wtedy kiedy mam czas, ochotę i szansę zdobycia czegoś w moim guście.

Brakuje mi okazji, w których mogłabym odpicować się od stóp do głów. Wiem, że niektóre kobiety nawet na wyjście do sklepu szykują się jak na galę Oskarów, ja natomiast muszę mieć do tego lepszy powód. Na szczęście coraz częściej mogę oddać w dobre ręce Juniora i wybrać się na spotkanie z przyjaciółką czy imprezę w towarzystwie męża. To właśnie dla niego chcę być zawsze atrakcyjna. Jest to nie lada wyzwanie po 14 latach wspólnego życia i zamiarze spędzenia razem całej reszty. I choć musiałam nauczyć się chodzić w szpilkach na nowo i czasami zakładam te za ciasne, to wiem, że warto.

poniedziałek, 16 maja 2016

Jak ten czas szybko leci...



W ostatnim czasie miałam dość dużo spraw na głowie, wyjazdy, majówka. Maluszek jest coraz bardziej aktywny, więc oczy dookoła głowy i bania pełna pomysłów na zabawy, które oczywiście realizujemy sprawiają, że wieczorem padam jak mucha, a rano zmartwychwstaję. Z uwagi na powyższe nastąpiła przerwa w pisaniu, za co przepraszam zagorzałych czytelników (mam nadzieję, że tacy są) ;-P i postanawiam poprawę.

Bardziej aktualnego tematu posta chyba wybrać nie mogłam. Każdy, kto ma dzieci na pewno się ze mną zgodzi, że w momencie pojawienia się pierwszego potomka czas wydaje się mijać niewyobrażalnie szybko. Jeszcze nie tak dawno byliśmy kompletnie niezależni, spontaniczni, jedyne plany jakie mieliśmy dotyczyły wyboru hitu kinowego. Na wszystko mieliśmy czas, a zachcianki i pomysły realizowaliśmy w momencie, w którym zaistniały w naszej głowie. Na realizację dalekosiężnych planów czekało się z niecierpliwością. Zupełnie odwrotnie jest teraz.

Mam wrażenie, że Nowy Rok witaliśmy jakiś miesiąc temu, a mamy za sobą połowę maja. Przecież dopiero co wyszedł pierwszy ząbek, a poradniki sugerują już naukę gryzienia. No tak, przecież od marca skompletował już kilka nowych sztuk w uzębieniu, a więc faktycznie pora na dalsze kroki rozwojowe. Serio...??? Już? Nieporadność i całkowite uzależnienie tej małej istotki ode mnie minęły bezpowrotnie. Z jednej strony HURRRA, a z drugiej chciałoby się przeżyć to wszystko na nowo. Od początku. I może z większą uwagą. Warto próbować zatrzymać te chwile nie tylko na zdjęciach. Schować głęboko w pamięci to uczucie ciepła na sercu po obdarowaniu pierwszym uśmiechem, motyli w brzuchu towarzyszącym pierwszym gugu i babababa. Tę radość podczas zabawy w a kuku i pękanie z dumy po opanowaniu umiejętności chwytania. Jeszcze nie tak dawno moje dzieciątko potrafiło jedynie płakać, oznajmiając tym samym potrzebę zaspokojenia głodu i ssać smoczek lub pierś. Teraz skończył 8 m-cy i mam wrażenie, że w ciągu nocy ktoś podmienił mi dziecko. Przecież jeszcze wczoraj budził się w nocy 3 razy, a dzisiaj tylko raz i to dopiero nad ranem. Parę dni temu nie potrafił się obracać, natomiast teraz poleruje całą podłogę w salonie. Zanim się obejrzę będę pakować kredki do plecaka, a parę dni później trzymać kciuki na maturze. I znowu wypowiem w myślach nostalgiczne „jak ten czas szybko leci...”.

Analizując różnice w odczuwaniu upływającego czasu doszłam do wniosku, że jest to uzależnione od sposobu w jaki go spędzamy. Im więcej mamy do roboty, tym szybciej czas leci – logiczne i chyba niezaprzeczalne. A więc nie ma się co dziwić, że kawa parzona przed minutą jest zimna jak lód, gdy poranne 5 minut dla siebie zamienia się w ogarnianie przestrzeni dookoła: ogarnięcie kuchni po mężu, który nie trafił łyżeczką cukru do kawy, jazda na odkurzaczu (znowu...? przecież wczoraj odkurzałam 3 razy... trudno.), wstawienie prania, umycie umywalki podczas szorowania zębów, kaszka dla malucha, karmienie kota, zmiana pieluchy (Stasiowi, nie kotu). Zanim się rozbudzę na dobre zdążę się już zmęczyć. Patrzę na zegarek i doznaję codziennego szoku. W 5 minut minęła godzina. Chwila dla siebie przy zimnej kawie nadchodzi, kiedy Staś zalicza pierwszą drzemkę, czyli jakieś 1,5 – 2 godziny po przebudzeniu. Wtedy nadrabiam zaległości na pudelku, sprawdzam maila, piszę post na bloga. Już się obudził. 45 min zleciało w 5. Znowu...

Dziwne jest to jak szybko zaczynamy realizować dalekosiężne plany. Jeszcze niedawno nosiłam GO pod sercem, a teraz planujemy pierwsze wakacje, które zaraz okażą się wspomnieniem. Tak bardzo bym chciała się zatrzymać, pozostać tu i teraz. Cieszyć się z tą małą istotką i bez końca robić a kuku. Nauczyłam się fotografować pamięcią uczucia. Czasu nie zatrzymam, ale momenty tak.