czwartek, 30 czerwca 2016

Nadgorliwe matki


Wychodząc na spacery z Orzeszkiem bardzo często bywam świadkiem nadopiekuńczości innych matek czy też opiekunek. Co do zasady nie powinno się zwracać uwagi i mówić obcemu w jaki sposób powinien wychowywać swoje dziecko, ale bywa, że mam ochotę walnąć taką delikwentkę w łeb i powiedzieć „użyj mózgu”. Emocje jednak zapętlam mocniej na smyczy i przyspieszam kroku. No krew mnie zalewa jak patrzę czasami na ich bezmyślność! O jakie sytuacje chodzi? Na pewno też się z nimi wielokrotnie spotkałyście, a jeśli to Wy jesteście tymi nadgorliwymi, w tym miejscu apeluję do Was - przemyślcie swoje zachowanie! ;-)

Jedna z sytuacji miała miejsce na ogrodzonym placu zabaw w parku. Matka krzyczy do syna, na oko 5 lat, „nie biegnij, bo się spocisz”. Za chwilę słyszę „uważaj!”, „stój!”. Dlaczego?! Krzywda jakaś mu się dzieje? Wybiegnie na ulicę? Przecież park jest ogrodzony, dookoła biega mnóstwo dzieci. I tak powinno być. Gdzie mają biegać? A może lepiej, żeby nie biegały bo zadyszki dostaną. A za parę lat otyłość drugiego stopnia, cukrzyca i szykany ze strony rówieśników. Czy odrobina potu kogoś zabiła? No nie... Więc po jaką cholerę ta matka ogranicza dziecko w zachowaniach, które są naturalne i niezbędne dla zdrowia?!

Kiedy pada deszcz place zabaw są puste. W zimę, wiosnę czy na jesieni zabawa na powietrzu w mokry dzień może się skończyć różnie. Ale w ciepłe dni lata, nawet te bez słońca, wielką frajdę dzieciom sprawia skakanie po kałuży czy zjechanie tyłkiem po mokrej zjeżdżalni. Przecież jest ciepło, wszystko wysycha na wiór w mgnieniu oka. Po co odmawiać im tej przyjemności.
Bardzo często widuję babcie albo nianie w podeszłym wieku, które przychodzą z pociechami na place zabaw. Współczuję tym dzieciom, serio. Zamiast szaleć, biegać, skakać, huśtać się aż do sztangi, to są prowadzone za rękę, aby uniknąć przewrócenia czy upadku. Na huśtawkę same wejść nie mogą, a już na pewno nie mogą same się bujać, bo przecież mają głupie pomysły. Tragedia murowana! Tam nie wchodź, bo za wysoko. Tu nie, bo za stromo. Uważaj na to, uważaj na tamto, sramto. Smutne... Teraz place zabaw są bardzo nowoczesne i zabawa na nich może być niezwykle kreatywna, pod warunkiem, że dziecko samo decyduje w którym kierunku chce się wspiąć, gdzie ustanowi bazę, a gdzie barykadę dla intruzów.

Placem zabaw Stasia jest dywan, a przeszkody to jego nieporadność. Nie łapię go za każdym razem, kiedy traci równowagę podczas siedzenia. Nie pomagam mu przeturlać się przez moje nogi, nawet jeśli zamierza lądować na głowie. Kiedy ktoś obserwuje te zabawy z boku, to ma ochotę ruszyć na pomoc. Nie dopuszczam do tego, żeby stała mu się jakakolwiek krzywda, ale umówmy się... Lekkie uderzenie głową czy frustracja z powodu dużych chęci, a braku możliwości wykonania zadania, nie są powodem zakazu szaleństw na podłodze!

Kolejny upalny dzień bez słońca. Czuć było w powietrzu lekką wilgoć, coś podobnego do mżawki. Wracam upocona z fitnesu, ja w fit ciuchach, Staś natomiast w bluzeczce na długi rękaw, cienkie spodenki, bez czapki naturalnie, bo przecież nie wiało. Mijam matkę z wózkiem (spacerówką, czyli dziecko już nie takie maleńkie) i oczom nie mogę uwierzyć! Dziecko zakryte kocem, z czapką na głowie i na wózek naciągnięta folia przeciwdeszczowa. Zagotowałam się! Żałuję do teraz, że nie zwróciłam tej babie uwagi. Później przeanalizowałam sytuację i doszłam do wniosku, że to dziecko mogło się udusić albo przegrzać. Zawsze zależało mi na tym, żeby Staś oddychał wilgotnym, zdrowym powietrzem i wzmacniał odporność, więc folię założyłam na wózek jedynie kilka razy i to w największe ulewy. Wychodziłam na spacery zawsze, niezależnie od pogody. Kaszel, a już na pewno nie katar, nie są przeszkodą dla spacerów, a nawet więcej! Według opinii lekarza są bardzo wskazane. Nie bójmy się więc wychodzić z dziećmi na dwór.

Nie rozumiem matek, które w upalne dni zakładają dzieciom czapki zakrywające uszy. Halny nie wieje, mrozu nie ma... Albo okrywają kocami, ubierają w kombinezony i zimowe czapki gdy temperatura jest na plusie. O zgrozo! Owszem, mi też się zdarza przegiąć w obydwie strony. Czasem ubiorę go za lekko i kiedy zaczyna kichać na spacerze wiem, że przesadziłam. Zawsze w torbie wózka mam skarpetki, bluzę i czapeczkę. Bywa, że walczę sama ze sobą, kiedy serce chce go ubrać cieplej, a rozum mówi „nie przesadzaj”. Na spacerze zastanawiam się czy wieje na tyle, żeby wciskać mu czapkę na głowę. Tak długo nad tym myślę, aż w końcu przestaje wiać albo zdążę wrócić do domu. I powiem więcej, Misiek nigdy nie chorował z tego powodu. Bardziej przeżywam, kiedy jest skwar, a ja ubiorę go za ciepło.

Nadgorliwe dbanie o higienę też mnie przeraża. Po pogłaskaniu mojego kota przez dziecko znajomych słyszę nadgorliwą matkę: umyj rączki, bo kotek jest brudny. Hahaha!!! Co jak co, ale to dziecko prędzej mogłoby zarazić czymś mojego kota, a nie odwrotnie ;D Albo jedzenie z podłogi. Staram się mieć czysto, bo Stasio zainteresuje się każdym farfoclem, ale jeśli daję mu jedzenie do rączki, to nie wyłapuję każdego okruszka z podłogi i nie wyrywam z rączki chrupka, kiedy wytrze nim podłogę. Kot to jego ulubiona maskotka. Zdarza się, że powyrywa mu sierść z miłości, na co czasami kot zareaguje agresywnie. Zawsze zachowuję szczególną czujność w kontaktach Stasia z Neosiem. Zadrapania też już były, ale Bobini nawet się nie zorientował. Twardy zawodnik :D

Muszę pilnować kociego jedzenia. Zdarzyła się sytuacja, że koci chrupek wpadł w niepowołane ręce Stasieńka, a później trafił do jego buzi. Nic się nie stało. Staś i kot nadal żyją i mają się dobrze. Oczywiście nie daję ogólnego przyzwolenia na tego typu zachowania, nie podsunę Misiowi kociej miski pod nos i nie powiem „częstuj się”, interweniuję gdy widzę jak pakuje sobie listki do buzi czy jakiś zawieruszony papierek. Logiczne, wolę żeby tego nie robił, ale czasami nie zdążę i raczej nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Bobini został także nie raz skrupulatnie wylizany przez psa mojej znajomej, a jego paluszki sprawdziły głębokość dziurek w nosie czworonoga. Nikomu nic nie dolega. Staś i pies są nadal zdrowi. Wcześniej, kiedy mój synek był mniejszy, trochę wariowałam na tym punkcie, ale na szczęście już mi przeszło. :D

Każda mama chce dobra dla swojego maluszka i zna najlepiej jego potrzeby. Rozumiem, że ich nadgorliwość wynika z miłości, ale czasem trzeba odpuścić i podjąć pewne ryzyko. Muszą zrozumieć, że takim zachowaniem mogą narobić więcej szkody niż pożytku. Pozwólmy dzieciom być tylko dziećmi i dbajmy o ich zdrowie z rozsądkiem. Nie zawsze najłatwiejsze i najbardziej oczywiste - zabranianie wszystkiego, jest tym właściwym rozwiązaniem.

środa, 29 czerwca 2016

Tyle szczęścia na raz. I jak tu nie zwariować!? :)


Jestem mamą. TAK! Jestem Mamą! :) Czasem sama nie mogę w to uwierzyć. Moja przyjaciółka też często daje mi do zrozumienia, że wszystkiego można było się po mnie spodziewać, ale nie takiej odpowiedzialności i mnie w roli matki. Ciężko mi się z nią nie zgodzić :D Nigdy nie zaglądałam do wózków, nie wariowałam z radości na widok dzieci; jak już wspomniałam w jednym z postów planowałam się rozmnażać dopiero po trzydziestce. Najpierw chciałam się ustawić finansowo i zawodowo. Boże, jaka ja byłam głupia! Hahaha!!! :)

Teraz wiem ile prawdy było w słowach innych matek: „im wcześniej urodzisz, tym lepiej”, „dziecko to mega szczęście”, „jakoś sobie poradzisz”. Teraz wiem, że dla dziecka, które się darzy bezgraniczną miłością można wiele poświęcić, sobie odmówić bez żalu i zapewnić kruszynce to, czego potrzebuje. Nie zdecydowałam się wcześniej na dziecko, bo nigdy nie posiadałam instynktu macierzyńskiego. Nawet decyzja o powiększeniu rodziny została przeze mnie podjęta dość spontanicznie i nie do końca na poważnie. Nie myślałam wtedy o konsekwencjach i odpowiedzialności, a jednak moment pojawienia się dwóch kresek na teście był prawie równie szczęśliwy jak narodziny mojego zdrowego synka. Los nigdy nie zdecydował za mnie. Nie byłam lekkomyślna i obawiałam się niechcianej ciąży. Może dlatego, że nasz synek był planowany (mniej lub bardziej poważnie ;-) ), wyczekiwaliśmy go z niecierpliwością i obdarzyliśmy wielką miłością w chwili narodzin. Tak, kocha się tę fasolkę od momentu informacji o ciąży, ale ta bezgraniczna miłość pojawiła się w momencie ujrzenia i objęcia w ramionach.

Pierwsza ciąża i wszystko z nią związane było dla mnie i mojego męża pewną abstrakcją i czymś zupełnie nowym (logiczne), zresztą tak samo jak pojawienie się i wychowywanie maleństwa. Czuliśmy ekscytację, niepewność, wpadliśmy w szał zakupów i przygotowań. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jaka fala szczęścia i miłości nas zaleje. Zdarza nam się analizować nasze życie przed i po narodzinach Stasia. Czujemy znacznie więcej empatii w stosunku do osób, które spodziewają się dziecka lub już są rodzicami. Mamy więcej tematów do rozmowy, czujemy prawdziwą radość, gdy znajomi informują nas o narodzinach lub ciąży. Wiemy już jakie to Szczęście.

Kiedy patrzę na moje dziecko i widzę jak się rozwija, kiedy czuję wielką dumę z postępów w rozwoju i ze wszystkich pierwszych razów, to wiem, że było warto zrezygnować ze spontanicznego życia i spania do południa po imprezach. Szczęście jakie towarzyszy pierwszemu uśmiechowi, pojawieniu się pierwszych ząbków, pełzaniu między stołem a zabawką, nauce „koci łapci” i „brawo, brawo”, uczucie zaciskających się rączek na szyi i wtulanie się mojego Misiaczka jest uczuciem NIE-DO-O-PI-SA-NIA. Kiedy niemowlak rośnie i zmienia się z zupełnie zależnej od nas istotki w dziecko, któremu kształtuje się charakter, które z wieloma zadaniami daje sobie samo radę i jasno manifestuje aprobatę lub dezaprobatę moich działań, uświadamiam sobie, że jestem świadkiem czegoś pięknego. To dla mnie chwile tak cenne, że nie zdecydowałabym się z nich zrezygnować dla dobra materialnego. Przykładam wszelkich starań w rozwój dziecka i czerpię z tego wiele radości. Jasne, czasami bywa ciężko. Czasem częściej niż często, ale jesteśmy dorośli, musimy sobie z tym radzić.

Zawsze chciałam mieć dzieci. W zamiarze standard – dwoje by wystarczyło. Teraz wiem, że tego Szczęścia nigdy dość. O bólu, jaki towarzyszył porodowi i rekonwalescencji szybko się zapomina (w porównaniu z historiami kobiet rodzących naturalnie, moja cesarka była jak wakacje all inclusive w szpitalu), a właściwie teraz nie ma on żadnego znaczenia. Obawy związane z porodem nigdy nie będą miały wpływu na moją decyzję o powiększeniu rodziny. Kolejna ciąża z racji posiadanego już doświadczenia i znajomości tematu będzie zapewne bardziej świadoma, przeżywana z większym luzem, choć równie mocno upragniona. Przy kolejnych dzieciach na pewno nie będzie łatwiej, ale jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie. I tak już zwariowaliśmy z miłości! :)

czwartek, 23 czerwca 2016

Ja wysiadam!


Kiedy czytam o idealnych matkach, które idealnie prowadzą dom, są idealnie zorganizowane i perfekcyjnie zarządzają czasem, które mają idealnych mężów i idealne dzieci wszystko jedzące, przesypiające całe noce, bez kolek i zawsze w świetnym humorze, które pieką drożdżowe babeczki i chwalą się nimi na fejsie, wrzucają fotki z siłowni w samym topie (nawet trzecia ciąża nie zniszczyła nienagannie wysportowanego ciała), do tego mają swoją pasję i robią karierę, myślę sobie, że nie dorastam im do pięt. Zamiast tego mam idealnie rozpieprzony plan dnia i perfekcyjny bałagan w domu, a na plus mogę zaliczyć kilogramy po ciąży. O czasie na swoje pasje, WRÓĆ! O czasie na swoje podstawowe potrzeby życiowe nawet nie wspominam.

No OK..., może nie jest tak fatalnie. Może dramatyzuję. Przecież zdarza mi się wypić jeszcze ciepłą poranną kawę. Staram się znaleźć czas na tego bloga, chociaż ostatnio moje starania zostały zmiażdżone przez domagającego się bliskości Bobiniego (około 8-9 miesiąca towarzystwo matki 24h/dobę jest konieczne, dziecko przechodzi tzw. kryzys separacyjny). Czasami wyjdę wieczorem na zakupy (albo gdziekolwiek oby tylko wyjść z domu), kiedy mąż wróci z pracy. Minione tygodnie nie były dla mnie łaskawe, najbliższe również nie będą, ponieważ konkuruję z pasją mojego męża, który restauruje swoje wymarzone auto. Na razie jestem na przegranej pozycji. Brakuje mi czasu na wszystko! Fryzjera przekładałam już 5 razy, chociaż chodzę raz na parę lat. Pranie nie dość, że nieuprasowane, to kolejne ciuchy wylewają się z kosza w nadziei, że może w końcu zlituję się nad nimi, upchniętymi po brzegi i nastawię pralkę. Tak, wiem. Myślicie pewnie, że to żaden wysiłek wrzucić do pralki. Ale później ktoś musi porozwieszać te tryliardy skarpetek, koszul i koszulek. A później jeszcze znaleźć czas na uprasowanie! Czasem jest to ponad moje siły.

Mój mąż, tak dziecinnie nieświadomy moich codziennych zadań (prędzej nazwałabym je sukcesami), po ciężkiej nocy daje rady w stylu „jak Staś zaśnie, to ty też sobie pośpij”. No racja! Czemu nie! To jak Staś będzie gotował, to ja też wtedy ugotuję, a jak będzie sprzątał, to ja też w tym czasie posprzątam albo poprasuję. Logiczne...

Według innych teorii nie mam powodów do narzekania  (nie robię tego, po prostu domagam się i walczę o więcej czasu dla siebie). Mam dziecko aniołka, który nie płacze, przesypia noce, sam potrafi się bawić, a przecież inni mają troje dzieci i jakoś dają radę. A samotne matki, to już w ogóle supermenki. Oczywiście! Ja też świetnie sobie radzę. Na szczęście nie jestem samotną matką (z tego miejsca muszę przyznać, że robią kawał dobrej roboty. Podziwiam je. Naprawdę). Chciałabym wieczorem regularnie biegać, regularnie pisać posty, wyjść na zakupy SAMA, bez konieczności pchania wózka i zajmowania czymkolwiek małych rączek synka, bo wszystko jest dla niego takie interesujące, a półki sklepowe tak bardzo w jego zasięgu. Chciałabym robić coś sama i dla siebie. Jestem także żoną, o małżeństwo i męża także trzeba dbać. ;) Nie chodzi tylko o „oczywiste”, a przede wszystkim o rozmowę i spędzanie ze sobą paru chwil dziennie. Ale jak tu znaleźć na to wszystko czas i siły!?

Domagający się mojej obecności Bobini bywa bardzo zawzięty. Zdarza się, że większość dnia spędzam z nim na dywanie, a kiedy pójdę do drugiego pokoju zaczyna się płacz albo po chwili widzę blond główkę wynurzającą się zza drzwi. Z jednej strony jest to cudowne i wyjątkowe uczucie, kiedy mam świadomość, że jestem dla tej małej osóbki całym światem. Że wyciąga do mnie rączki, chce się przytulić i ukoić strach (separacyjny) w moich ramionach. Piękne jest to, jak czuję się wyjątkowa. Właśnie dzięki niemu. Nie mogę stracić zaufania jakim mnie darzy. Muszę reagować na jego potrzeby. Wiem, że nadejdzie czas, kiedy będzie chciał być bardziej samodzielny, kiedy będzie wyrywał się z uścisku, kiedy powie „ja sam”. Korzystam więc z chwil, kiedy możemy być tylko dla siebie i tak blisko. Z drugiej strony w tej sytuacji odczuwam zmęczenie bardziej niż zwykle. Staram się urozmaicać nam dni, robimy różne wycieczki samochodowe i piesze, świetnie się bawimy, próbuję zwrócić uwagę synka na świat dookoła, dzięki temu nie wiesza mi się na szyję za każdym razem, kiedy na niego spojrzę. Te aktywne dni też potrafią człowieka wykończyć, ale to frajda zarówno dla niego jak i dla mnie. Tym bardziej potrzebuję czasu na spełnianie swoich potrzeb i pobycia sama ze sobą. Nawet prasowanie nie jest mi straszne, jeśli odbywa się w ludzkich godzinach, a nie o północy. Kiedy Staś ma należytą opiekę i nie muszę pilnować czy nie ciągnie za kabel żelazka. Przy muzyczce + lampka wina, można nawet potańczyć i pośpiewać przy desce. ;-)

Wiem, że każdy okres jest przejściowy. To nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy poświęcam się dziecku prawie 24h/dobę. Od tego też jestem ;) Tak było zaraz po urodzeniu, tak jest teraz i pewnie będzie wtedy, gdy znowu tatuś zechce się realizować w swoich pasjach, a być może wtedy Staś będzie przechodził kolejny kryzys separacyjny. Taka kolej rzeczy. Ale jeśli czuję, że to zaczyna mnie przerastać, że zaczyna brakować sił i wkrada się chandra, muszę jasno komunikować o swoich potrzebach. Mąż trochę odpuści, a ja zregeneruję siły.

Nie wiem jak te wszystkie „perfekcyjne mamy trójki dzieci” ogarniają to wszystko z czego słyną. Albo to jedna wielka fikcja i potrzeba koloryzowania świata za lajki i folołersy, albo faktycznie doświadczenie było dla nich najlepszym nauczycielem. Nie wiem czy potrzebuję być taka idealna i spinać się na widok okruszka na podłodze, czy lepiej zaakceptować trochę kurzu i nie zwariować. Ale jeśli opanuję taktykę zarządzania czasem, to może u mnie też wszystko będzie idealne. Będę spełnioną matką, choć z małą ilością czasu dla siebie, będę miała zadowolonego męża i szczęśliwe dziecko. Zaraz, zaraz... Właściwie, to już tak jest! A jednak daleko mi do ideału. ;-)