poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Wyścigi


Pomysł na temat posta podsunęła mi koleżanka, z którą wymieniałam się poglądami podczas powrotu z zajęć fitnessu dla mamusiek. Zgodnie stwierdziłyśmy, że ilość zajęć, które dziecko „powinno” zaliczyć jest ogromna, a większość z nich zupełnie zbędna. W dodatku każda tego typu przyjemność to spore koszty. Biznes kategorii DZIECIĘCE to żyła złota – każdy rodzic wie, ile wydał na wyprawkę albo chociażby pieluchy. Ciężko odmówić czegoś dziecku, a tym bardziej jeśli służy to jego wygodzie czy przyjemności.

Większość rodziców życzyłaby sobie, aby ich dzieci rozwijały się z ponadprzeciętną szybkością i najlepiej w każdej możliwej dziedzinie, aby były bardziej rozwinięte motorycznie, sensorycznie (modne teraz słowo) i psychicznie od rówieśników. Na placach zabaw i forach internetowych trwa zacięta walka o to, czyja pociecha jest bardziej „do przodu”.

Rodzice już od pierwszych miesięcy życia dziecka zapisują je na dodatkowe zajęcia o_O A jak! Przecież takie maleństwo już musi znać podstawy rytmiki, malarstwa i historii sztuki, zajęcia fizyczne stworzą mistrza piłki nożnej, a spotkania z psychologiem wybitnego filozofa czy szachistę. Trzeba koniecznie dziecko zapisać na wszystkie z możliwych zajęć, bo może któreś z nich odkryje jego talent. Należy też pamiętać, że nie wolno się poddawać jeśli pierwsze, drugie, dziesiąte „szkolenia” nie będą dawały dziecku przyjemności, bo przecież wytrwałość to klucz do sukcesu. Zamiast pobawić się z maluszkiem na podłodze, z pojemnika i makaronu zrobić grzechoczący bębenek, dać do rączek przedmioty codziennego użytku (często są znacznie bardziej ciekawe niż najdroższe zabawki), to rodzice płacą niemałe pieniądze za to, że ktoś z papierkiem, a niekoniecznie z wiedzą, zajmie się ich dzieckiem na zajęciach sensorycznych.

Zrozumiałabym ten fenomen gdyby faktycznie dziecko potrzebowało tego typu pomocy. Ale nagle okazuje się, że każdy malec ma jakieś braki czy opóźnienia w rozwoju! A nie daj boże jak przeczytasz na forum dla mamusiek, że inne dzieci w wieku 7 m-cy potrafią już chodzić (taaaa.. jasne), a twoje nawet nie wykazuje zainteresowania zmianą pozycji z leżącej na siedzącą. Co z tego, że w poradnikach napisane jest co innego, że dziecko ma czas na siedzenie do 10 m-ca życia. Skoro inne dzieci już siedzą, to znaczy, że twoje jest opóźnione? Może za mało z nim ćwiczyłaś? Może warto iść do specjalisty? Inne dzieci potrafią rozpracować każdą zabawkę jaką dostaną do rączki. Wiedzą do czego służą przyciski, gdzie zamuczy krówka, a gdzie miauknie kotek. A twoja pociecha wali klockiem o grzechotkę i ma największy fan. Czy coś jest nie tak? Chyba trzeba to skonsultować ze specjalistą.

Ja w pewnym momencie prawie uległam tej modzie. Co prawda nie zapisałam Stasia na wszystkie możliwe zajęcia, ale zastanawiałam się czy wszystko jest ok, skoro nie potrafi jeszcze wykonywać tych wszystkich akrobacji, które potrafią jego rówieśnicy. Żeby było bardziej kuriozalnie, łapałam się na tym, że porównuję go do starszych o miesiąc bądź dwa dzieci. Logiczne jest, że w tym wieku taka różnica wiekowa bywa przepaścią w rozwoju. Nie brałam też pod uwagę różnicy gabarytowej ;-) W końcu dałam sobie spokój. Wszystko w swoim czasie. Lekarze też mówią, żeby niczego nie przyspieszać z uwagi na mojego małego wielkoludka, który może mieć problemy z postawą i stawami jeśli będziemy go poganiać w czymś, co opanuje w dogodnym dla siebie momencie. Zapisaliśmy go zajęcia na basenie, które dają bardzo dużo korzyści. Staś uwielbia się pluskać w wannie, więc basen to dla niego raj. W wodzie mamy stały kontakt z maleństwem, bawimy się z nim, tulimy, ćwiczymy, rozbawiamy. Towarzystwo innych dzieci także nie jest bez znaczenia. Ogólnie rewelacyjna sprawa!

Zanim zapiszesz malca na jakiekolwiek zajęcia zastanów się, czy poświęcenie mu swojego czasu i użycie odrobiny wyobraźni nie będzie dla niego większą korzyścią. Nie ulegaj panującej modzie, tylko kieruj się własnym instynktem i upodobaniami maluszka. Nie przyspieszaj na siłę jego rozwoju, bo jeszcze kiedyś zatęsknisz za tą kochaną pierdołowatością.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Dawno, dawno temu...


Od kiedy zostałam mamą dość często wspominam swoje dzieciństwo. Nie było ono jakieś wyjątkowe. Nie urodziłam się w bogatej rodzinie i nie miałam najnowszych zabawek (jestem z tego pokolenia, które dopiero pod koniec podstawówki szpanowało Nokią 3210, a co niektórzy jeszcze wcześniej Alcatelem).

Urodziłam się w Sierpcu, obecnie miasto znane głównie z browaru i sera, kiedyś jednak dużo mniej popularne. Do siódmego roku życia mieszkałam na osiedlu bloków z płyty, gdzie place zabaw były oblegane przez dzieciaki, choć stan techniczny huśtawek i zjeżdżalni pozostawiał wiele do życzenia. Za pasem blaszanych garaży, które zamykały osiedle i tę część miasta tuż za moim blokiem, rozciągały się pola ze zbożem, a w oddali widać było skrzydła wiatraka pobliskiego skansenu. Zabawa w chowanego zawsze kończyła się na ganianiu po piwnicach. Tam też, za drzwiami z desek, odbywały się schadzki „zakochanych”. Nadal mówię tu o dzieciach, żeby było jasne ;) Miałam adoratora, którym był o rok starszy kolega z bloku naprzeciwko. Zabawa w chowanego zawsze była dobrym pretekstem do złapania się za ręce i dawania sobie buziaka podczas emocjonującego czekania na odkrycie naszej kryjówki. Pamiętam także dziecięce rozmowy z pewnym wytatuowanym panem, który cierpliwie i szczerze odpowiadał na nasze pytania siedząc na ławce przed blokiem. Nikt się go nie bał, chociaż w tamtych czasach panowało przekonanie, że tylko kryminaliści mają tatuaże.

To były czasy, kiedy dzieci miały taką swobodę, jakiej już nigdy mieć nie będą. Wśród dorosłych panowała zasada, że „jeśli matka Cię nie wychowała, to wychowam cię ja”. Czasami słyszałam takie słowa swojej mamy, która musiała interweniować w mojej czy brata sprawie. Powód musiał być jednak poważny, bo podwórkowe problemy dzieciaki załatwiały między sobą. Zwrócenie uwagi cudzemu dziecku nie było nie na miejscu, a często jedyną możliwością doprowadzenia niesfornego bachora do porządku. Nikt nie bawił się na dworze ze swoimi rodzicami. Nie przypominam sobie, abym była tego świadkiem. To było niemalże nienaturalne. Dzieci zawsze bawiły się ze sobą, nikt dorosły nie wchodził im w drogę, nie mówił w co i jak mają się bawić. Wystarczyło mieć znajomości w „starszakach”. Ja miałam o 10 lat starszą koleżankę, sąsiadkę z piętra wyżej, która nauczyła mnie wielu rzeczy, np. jeździć na dwóch kółkach i odczytywać godzinę na zegarku. Niektórych też wychowywało starsze rodzeństwo. Mój brat jednak nie był na tyle starszy, żeby wiedzieć o świecie więcej niż ja, a poza tym wtedy więcej nas dzieliło niż łączyło. Chłopczyński świat był hermetyczny i nie przyjmował dziewczyn, a tym bardziej młodszych sióstr, do swojego grona. Już jako sześciolatka wybrałam się pierwszy raz sama na przedświąteczne zakupy (nigdy nie wierzyłam w Mikołaja i za kieszonkowe chciałam kupić kilka drobiazgów). Wiedziałam jak przechodzić przez ulicę, bo bardzo często uczyli tego w przedszkolu. Tylko na pasach i koniecznie trzeba się rozejrzeć: lewa, prawa, lewa. Na światłach zawsze czekałam na zielone, nigdy nie przebiegałam przez ulicę. Mama pewnie umierała ze strachu, ale mi zaufała.

Owszem, pojawiały się różnego rodzaju zagrożenia. Za wspomnianymi garażami przesiadywali narkomani. Miałam zakaz zapuszczania się w tamte rejony, tak samo jak na pola ze zbożem. I to oczywiste, że zakazy też się łamało. Może nienagminnie, bo jednak bałam się srogiej natury swojej mamy, ale zdarzało się, że musiałam kłamać jak z nut żeby uniknąć lania. Do dziś nie wiem czy rodzice za każdym razem szczerze wierzyli swoim dzieciom, pomimo namacalnych dowodów kłamstwa, czy po prostu przymykali oko na ich wybryki. Nie pamiętam obowiązkowego przeszkolenia z „nie rozmawiaj z nieznajomymi”, choć zapewne takie przeszłam. Nie wiem też czy było skuteczne, bo chyba nigdy nie miałam okazji wykorzystać teorii w praktyce. Pamiętam jednak pierwszy dzień szkoły i samodzielny powrót do domu (lat 7). Z zawieszoną sznurówką z kluczami na szyi miałam po zajęciach wrócić prosto do domu. Nigdzie, ABSOLUTNIE NIGDZIE nie chodzić, tylko wrócić najszybszą drogą. Nie będąc świadoma ogromnego znaczenia słów i powagi sytuacji najzwyczajniej w świecie zapomniałam o tej zasadzie. Poszłam do koleżanki na obiad i na plac zabaw. W tym czasie mama obdzwoniła (na stacjonarne) pół miasta i po około dwóch godzinach stawiłam się w domu. Lanie pewnie było, ale nie ono utkwiło mi w pamięci. Pamiętam za to wyraz twarzy mamy, która ujrzała mnie w drzwiach. To nie była złość. To była ulga, która zastąpiła wielki strach. Miałam nauczę, która była dla mnie najlepszą lekcją. Nigdy więcej nie popełniłam takiego błędu. Zawsze byłam o wiele bardziej samodzielna od rówieśników. Może to wynikało z tego, że rodzice najzwyczajniej w świecie nie byli w stanie się nami zajmować od rana do nocy. Nie było babć i cioć do pomocy, a ktoś musiał zarabiać. Z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre.

Dzisiaj podobne sytuacje nie miałyby racji bytu. Dziecko musi być zabezpieczone w komórkę, najlepiej bez kluczy, bo mogą mu ukraść, musi biegać po zamkniętym terenie, bo rodzic musi nie tylko wiedzieć gdzie jest jego pociecha, ale najlepiej jeśli ją widzi. Z jednej strony jest to zrozumiałe. Zagrożenia zawsze były i będą. Lepiej dmuchać na zimne, ale czy dzieciaki nie powinny mieć możliwości uczyć się na własnych błędach? Czy rodzic musi wszystko kontrolować? Obawiam się, że dzieci przestają mieć możliwość kreatywnego myślenia, bo rodzic wie lepiej, co jego dziecko powinno robić w danej chwili: jeść, bawić się (i w co się bawić), iść na basen, rytmikę, pianino, angielski, francuski, hiszpański, japoński, spotkać się z kolegą/koleżanką, odrabiać lekcje (no ok, ten aspekt zawsze powinien być pod kontrolą). Najbardziej kuriozalne są dla mnie sytuacje, kiedy rodzic dzwoni kilka razy dziennie do dziecka i mówi mu co ma robić. Jakby nie lepiej było nauczyć delikwenta znajomości zegarka i niewielkiej odpowiedzialności. Wystarczy jeden błąd i konsekwencja rodzica, żeby dzieciak w końcu zapamiętał o której godzinie ma się stawić w domu.

Nie chcę być źle zrozumiana – nie pochwalam klapsów, ani innej siły fizycznej skierowanej do dziecka. To jest słabość dorosłego, który nie potrafi w inny sposób wywrzeć presji na potomku. Jeśli występuje wzajemny szacunek, to lanie nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale ludzie są tylko ludźmi, więc jestem w stanie zrozumieć tych, którzy nie potrafią panować nad sobą, a co dopiero zapanować nad niesfornym dzieckiem. Warto jednak mieć taką świadomość i starać się wyzbyć wad wychowawczych.

Podwórko wychowało wiele silnych charakterów. Życzyłabym sobie, abym mogła wychowywać dziecko w podobnej kulturze jaka panowała za czasów mojego dzieciństwa. Może nie aż tak bardzo „samopas”, ale chciałabym, żeby było samodzielne i znało zasady bezpieczeństwa. Będę jednak korzystała z możliwości wspólnych zabaw i wycieczek. To my rodzice będziemy uczyć swoje dzieci jazdy na rowerze, pływania i czytania. Będziemy rzetelnie odpowiadać na ich wszystkie pytania. To my pokażemy im świat z najbardziej pozytywnej strony. Będziemy je chronić przed zagrożeniami, ale nie za pomocą klosza, a nauki samodzielności i odpowiedzialności. Nie chcemy wychowywać idealnych dzieci. Powinny mieć swoje zdanie, chociaż może być ono inne i nie każdemu się podobać. Czy zachowamy złoty środek? Czas pokaże. Mam jednak nadzieję, że nie ulegnę modzie na „idealne” dziecko i wdrożę trochę szaleństwa i niesztampowych metod w wychowywanie dzieci, choć innym mogą się one nie podobać.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Patent na dziecko



Będąc w ciąży kreowałam w wyobraźni swój wizerunek jako matki i tworzyłam plan wychowywania dziecka. Ustaliłam, że będę konsekwentna, systematyczna, będę starać się stymulować zmysły bobasa i dbać o jego prawidłowy rozwój. Stałe godziny snu, posiłków, zdrowa dieta, dużo zabawy i spacerów. Typowe must have. Kluczem do sukcesu miała być cierpliwość, a jak się w praktyce okazało – MEGAogromne pokłady cierpliwości. Choć moje dziecko jest wybitnie spokojne i potrafi zająć się same sobą, to przychodzą takie momenty, gdzie trzeba zacisnąć zęby i podejmować niezliczone próby wykonania konkretnej czynności.

Zdarzyło się parę razy, że usłyszałam słowa podziwu odnoszące się do sposobu w jaki zajmuję się dzieckiem. Jak mu śpiewam, czytam książeczki, wygłupiam się, jak łatwo wywołuję głośny śmiech i radość bobasa. Ach... piękne chwile. Podczas gdy zabawa i nauka idą jak z płatka, to nocne usypiania bywają żałosnym widokiem. Na drodze do realizacji ekstremalnych zadań staje często mój wybuchowy charakter i niespokojny temperament (z tego miejsca ogromne chapeau bas dla wszystkich pań przedszkolanek). Te cechy w połączeniu z niewyspaniem tworzą mieszankę wybuchową, a więc oprócz walki ze Stasiem muszę walczyć sama ze sobą. 

Kocham nad życie moją latorośl, ale też jestem tylko człowiekiem. Weź tu wytłumacz maluchowi, że o 3 w nocy trzeba spać, a nie śpiewać serenady. A jak już nakarmisz, przewiniesz, ululasz i po godzinie odłożysz do łóżeczka, oj! A jednak nieeee! Jeszcze nie zasnął. No więc znowu lulasz, śpiewasz, szumisz, kołyszesz. 10, 15, 20 minut później marudzenie zmienia się wycie. Ok. zmiana taktyki. Do łóżeczka – może zaśnie sam. Po 20 min dochodzisz do wniosku, że jednak nie zaśnie. Co robić!? Działasz systemowo, no bo parę razy pewna metoda się sprawdziła. Tulę swe dziecię na półoddechu, przewieszona przez barierkę łóżeczka, która wrzyna mi się w żebra, głaszczę po główce, rączkach, nucę kołysanki. Zazwyczaj wtedy osiągam sukces, choć na typ etapie zdarzało mi się zwariować. Budzę męża i błagam o pomoc (jest z tych tatusiów, co przesypiają całe noce). Nie daję rady. Mam ochotę się rozpłakać, ale dwie rozpacze w jednym domu to za dużo. Leżę na łóżku i zadaję sobie pytanie: gdzie moja cierpliwość? To normalne? Czy tylko ja nie potrafię uspokoić własnego dziecka? Przecież Staś nie prowadzi nocnego trybu życia. Potrafi przesypiać całe noce albo budzi się dopiero nad ranem. Zarwane noce nie są regułą. Nie powinnam przecież popadać w paranoję i wychodzić z siebie, kiedy nocne karmienie nie idzie po mojej myśli.

Wiem, to okrutne. Ale prawdziwe. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – nie mam anielskiej cierpliwości. Oczywiste, że dziecko uczy wielu cennych umiejętności, ale nauka w tym temacie idzie mi strasznie opornie. Widocznie tak mam, ale najważniejsze, że jestem świadoma tej słabości i pracuję nad nią. Zauważyłam, że aktywność fizyczna pozwala rozładować nagromadzone emocje i zbędne napięcie. Uczę się odpuszczać pewne rzeczy, które mnie drażnią. Staram się ze zwiększonym spokojem podejmować kolejne próby zmierzające do osiągnięcia celu. Od niedawna udaje mi się usypiać Stasia na moich rękach. Do tej pory tego nie lubił... Dzięki temu łatwiej mi ustalać pory jego drzemek i uspokajać go bez konieczności przystawiania do piersi. Niektóre mamy chciałyby odzwyczaić swoje pociechy, ja jednak uważam to za swój sukces, ponieważ do tej pory Staś zasypiał jedynie przy piersi, w wózku lub w samochodzie. Choć bywał zmęczony jak koń po westernie to jego samodzielne zasypianie potrafiło trwać pół dnia i nie odbywało się w spokoju czy ciszy. Stres i napięcie można bardzo fajnie zniwelować uśmiechem. Próby rozbawienia maluszka rzadko kiedy nie przynoszą efektu, a i mi samej wtedy poprawia się nastrój. A to mój ulubiony patent na opanowanie nerwówki i zwiększenie zasobów cierpliwości - wygłaszam Stasiowi monolog o mojej wielkiej miłości do niego, o tym jaki jest wspaniały i cudowny (robię to bardzo często, nie tylko wtedy, kiedy cierpliwość mi się kończy). Przecież nie można się denerwować i gniewać na kogoś, komu właśnie wyznaje się miłość ;) Drugi plus tej metody to zamiana histerii maluszka w jego skupienie na moim wyrazie twarzy i intonacji. Niby wszystko takie proste i oczywiste, a jednak w praktyce bywa bardzo różnie.

Sposoby na dziecko zmieniają się tak często jak ono samo, a więc z szybkością światła. Metoda działająca wczoraj dzisiaj może być już nieaktualna. Zapewne jeszcze nie raz moje pokłady cierpliwości zostaną wyczerpane, ale najważniejsze to być kreatywnym w sytuacji wydającej się bez wyjścia. Może w końcu uda się znaleźć sposób na opanowanie emocji, który będzie niezawodny i ponadczasowy? A wy jakie macie „patenty na dziecko”?

środa, 6 kwietnia 2016

Uwielbiam!


Macierzyństwo ma niewątpliwie jedną (z wielu) bardzo ważną zaletę – spacery bez ograniczeń! No chyba, że dzidziuś nie podziela Twojego entuzjazmu... Jeszcze nigdy nie byłam bardziej dotleniona. Uwielbiam wielogodzinne spacery i apkę endomondo (lubię pobijać kilometrowe rekordy). Można bezkarnie tracić czas na rozmowy telefoniczne i słuchanie muzyki. Nigdy nie odpuszczam. Zmienność pogody nie jest żadnym problemem, a inhalująca moc deszczu motywuje jeszcze bardziej, bo przecież wychodzę przede wszystkim dla dziecka. Całe szczęście mój maluch rozumie potrzeby mamusi i pozwala realizować zaplanowane trasy. Warunek jest jeden – musi bujać. A więc siedzenie na ławce w parku nie wchodzi w grę. Staś się budzi, a jednostajny krajobraz powoduje znudzenie i niecierpliwość malucha.

Spacerowanie miało zbawienny wpływ na moją formę pociążową. Nie byłam dla siebie pobłażliwa, spacerowałam sama, bo musiałam narzucać sobie tempo. Waga szybko spadała. Teraz pozwalam sobie na towarzystwo. Macierzyństwo znacznie poszerzyło krąg moich znajomych-też-mam, więc chętnie wykorzystuję czas spędzony na dworze na wymianę poglądów i wiedzy z zakresu matkowania. Nawet dotychczasowi przyjaciele, którzy spędzali wolne chwile na lenistwie, teraz chętnie mi towarzyszą.

O zaletach spacerowania z dzieckiem można napisać książkę. Ale jest jeden aspekt, który odkryłam całkiem przypadkiem. Poznaję swoje miasto od zupełnie innej strony. Przechadzając się ulicami mam okazję zajrzeć w witryny każdego sklepu, poznać ciekawe miejsca i parki, wiem gdzie szukać szewca czy krawcowej. Gdzie podają domowe jedzenie, gdzie otworzyli nowy kebab, w końcu znalazłam sklep zoologiczny bez schodów przed wejściem. Pewnego razu dotarłam do spożywczaka z najlepszym pieczywem i chrupkami kukurydzianymi na świecie. Dzięki parkowym tablicom edukacyjnym potrafię rozpoznać gatunki drzew i wiem czym karmić kaczki (chlebem nie można, ale tego dowiedziałam się od bratowej ;-) ). Pewnego razu wstąpiłam do jednego z designerskich sklepów odzieżowych, bo moją uwagę przykuła apaszka wywieszona na witrynie. Po krótkiej rozmowie z właścicielką okazało się, że trafiłam na sklep-perełkę. Nie jakaś tam odzieżówka czy sieciówka, ale sklep z misją edukacyjną. Poważnie! Dla klientów organizują comiesięczne spotkania (za free!!) z ekspertami z różnych babskich dziedzin, np. stylistą fryzur czy dietetykiem. Wystarczy się tylko zapisać. Żal nie skorzystać.
Oprócz miejskich ulic często chadzam w stronę pobliskich wsi, gdzie łamię sobie kark na rozglądaniu się za coraz to ładniejszymi posesjami. Już sobie wyobrażam siebie siedzącą na tarasie parterowego domu, z kubkiem ciepłej herbaty w ręku i kotem na kolanach, podziwiającą gromadkę dzieci ganiających za tatą i wtórujący im pies rasy golden retriever. Ta sielskość i cisza są zbawienne. Jeśli nie muszę robić zakupów, to wolę wyruszyć w spokojniejsze miejsca, których w okolicy nie brakuje.

Dzięki spacerom poznaję swoich sąsiadów. Obecnie panuje baby boom, więc na osiedlu jest naprawdę tłoczno od kobiet z wózkami i dzieci ledwo chodzących i tych biegających. Miło jest wymijać się karocą z uśmiechem i skinieniem głowy. Mam czasami poczucie, że takie zwykłe dzień dobry wypowiedziane przez kobietę pchającą wózek znaczy tyle co „gratulują kolejnego dnia wytrwałości i współczuję nieprzespanych nocy. Mam tak samo, nie jesteś sama”. To dziwne, ale spojrzenia innych, nieznajomych mi matek, które mijam na spacerach wyrażają dumę. Dumę z bycia matką i dumę ze swojej pociechy. I ja też ją odczuwam.

Nigdy nie miałam tak wielu okazji do poznawania otaczającego mnie świata. Dotychczasowy tryb życia (głównie samochód) znacznie ograniczał tę możliwość. Fajnie, że dzięki macierzyństwie mogłam odkryć nową przyjemność. I czekam na więcej! :)  

sobota, 2 kwietnia 2016

Jak się chce, to można


Wraz z pojawieniem się potrzeby blogowania pojawił się problem braku czasu. Jeszcze nie tak dawno temu mój dzień był totalną rozsypką. Budziłam się z małym o 10:00, bo wstając wcześniej myślałam że targnę się na swoje życie, a bez kija do mnie nie można było podejść. Depresja od momentu otwarcia oczu. Ehhh... Później śniadanie, trochę zabawy, końcówka DD TVN i powtórka kuchennych rewolucji, spacer, gotowanie obiadu, tata z pracy, zabawa, kąpiel, fejsbuk i pudelek, godz. 21:30 koniec dnia. A ja umęczona jak koń po westernie! O 22:00 już śpię.

Śledziłam na fejsbuku poczynania mojej koleżanki, która mając małą córeczkę potrafiła poświęcić czas swojej pasji i jeszcze relacjonowała to na fejsie i swoim blogu. Oprócz tego regularnie wrzucała fotki fantastycznych wypieków i innych ciekawych aktywności. o_O Kurde! Jak ona to robi?! Przy najbliższej okazji zapytałam ją o to. Mój problem tkwił w złym gospodarowaniu czasem. Okazało się, że miałam go dużo więcej niż mi się wydawało. I najważniejsze – przypomniała mi o energii, którą dają ćwiczenia. W tym miejscu chciałam Ci Elu podziękować ;)
Zmieniłam tryb dnia. Wstawałam skoro świt (albo jeszcze mrok) i zaczynałam dzień od ćwiczeń.Tu muszę przytoczyć pewne stwierdzenie, które według mnie jest w 100% prawdą: macierzyństwo to eksperyment naukowy mający na celu udowodnić, że sen tak naprawdę nie jest w życiu ważny. Później już było mi dużo łatwiej się zorganizować i zrealizować dzienne obowiązki. Coś cudownego móc na nowo normalnie funkcjonować! :)

Zapisałam się też na fitness dla kobiet z dziećmi. Razem z bąblem dwa razy w tygodniu ćwiczymy sobie układy – ja ledwo łapiąc oddech, bo kardio mnie wykańcza, a mały integruje się z innymi bobasami albo w miarę cierpliwie leży na macie z zabawkami wokół siebie. Podziwiam też kobitki, które lecą z wózkiem przez pół miasta, żeby móc poćwiczyć. Jak się chce, to można!
Od czasu do czasu muszę zrobić sobie przyjemność wyskakując na shopping albo wypindrzyć się u kosmetyczek czy manikiurzystek. Zakupy robię w osiedlowym będąc na spacerze. Chatę też muszę mieć opanowaną. Priorytet to jedzenie dla bąbla („dorosły” obiad też mile widziany, ale bez szaleństw – najczęściej jest zupa). Słoiczki małemu wekuję sama. Prasuję. Nie znoszę brudu i bałaganu. Staram się regularnie zapobiegać, chociaż robotem nie jestem i bywa różnie. Mąż też tu mieszka i dbam o to, by jego życie było urozmaicone domowymi obowiązkami. Maluch jak chwilę poleży sam na podłodze i postęka, bo jeszcze nie opanował obracania się z brzuszka na plecy – nic mu nie będzie! Może w końcu się nauczy w tej desperacji :P Jak już mus przymus trzeba coś zrobić, a dzieciątko nie daje za wygraną, na ratunek przychodzi youtube i piosenki BZYK. Nie taki diabeł straszny, bo później mogę pośpiewać znane mu melodie, dzięki czemu mam na niego patent w razie marudzenia. Nikt się nie nudzi! :) Lubię poszwędać się czasem po galeriach handlowych. Ładuję malucha w nosidło i frrrruu! Jedziemy na wycieczkę. Od początku podróżujemy ze Stasiem, dzięki czemu mamy opanowane techniki transportu. Nikt się u nas nie nudzi :)

Mam wrażenie, że im więcej obowiązków tym lepiej potrafię nad nimi zapanować i realizuję zadania ponad plan. Nie istnieje dla mnie „nie mogę”, „nie dam rady”, „za dużo na raz”. Bycie matką nie zwalnia z obowiązków i rezygnowania z przyjemności. Nawet zorganizowanie chrzcin czy świąt nie było dla mnie niemożliwe, a aprobata i podziw mojej teściowej BEZCENNE ^_^ Nie chcę, aby dziecko było wymówką na wszystko. Można wymyślać milion pretekstów, że dwoje, troje, dziesięcioro dzieci. Że chłop nie pomaga, że jeszcze praca, że to i tamto. Nie oszukujmy się! Te wymówki to uspokajanie własnego sumienia, wynikające z lenistwa. Nie chcę być leniwą matką. Nie chcę, żeby przez to czegoś mi brakowało. A już na pewno, żeby brakowało czegoś mojemu synkowi. Jak się chce, to można i nic nie powinno stanąć na przeszkodzie w realizacji celów. Czasem jest po prostu ciężko. Bardzo ciężko. Ale czy nie o to właśnie chodzi? O tę satysfakcję ze zrobienia czegoś co wydaje się niemożliwe?